Prom. Remigiusz Mróz

Читать онлайн книгу.

Prom - Remigiusz Mróz


Скачать книгу
musi też wiedzieć, że czas nagli. Wezwaliście już posiłki z kontynentu?

      – Niemal natychmiast. Są na takie wypadki odpowiednie procedury, natychmiast wcieliliśmy je w życie.

      – No i? Co na to Dania?

      – Wysłali kilka jednostek.

      – Jakich?

      Nolsøe westchnął, patrząc w kierunku policyjnego parawanu.

      – Nic ci do tego, Olsen. I nie po to cię tutaj wpuściłem.

      Hallbjørn przypuszczał, że włączyło się duńskie wojsko. Na pewno wysłało jednostki wodną i powietrzną. Jedna podpłynie od południa i skryje się gdzieś za wzgórzami na Nólsoy, ewentualnie po drugiej stronie wyspy Streymoy, nieopodal Kirkjubøur. Druga wyląduje na lotnisku w Tórshavn. I na jej pokładzie niewątpliwie znajdzie się grupa uderzeniowa, która natychmiast przystąpi do działania.

      Olsen wypuścił dym kącikiem ust i potarł nerwowo brodę.

      – Posłuchaj… – zaczął.

      – Wiem, że się o nią martwisz – uciął czym prędzej Nolsøe, jakby zbyt osobista rozmowa była ostatnim, czego chciał. – Ale przeszła już gorsze rzeczy. Poradzi sobie.

      Hallbjørn skinął głową. Przez moment milczeli, aż w końcu Olsen odchrząknął znacząco.

      – Właściwie dlaczego mnie tu wpuściłeś?

      Sigvald wskazał na zasłonę, która mogła pełnić tylko jedną funkcję.

      – Chcę to widzieć?

      – Prawdopodobnie nie.

      – I właśnie dlatego chcesz mi to pokazać?

      – Nie – odparł Nolsøe.

      Hallbjørn czekał na ciąg dalszy, ale najwyraźniej policjant z Tórshavn nie miał zamiaru dodawać nic więcej.

      – Cenisz sobie moją opinię, Sigvald?

      – Niespecjalnie.

      – A jednak pragniesz, żebym ci pomógł.

      Nolsøe bez słowa machnął ręką w kierunku parawanu, a potem obaj ruszyli ku niemu.

      W pewien sposób ta sytuacja odzwierciedlała farerski świat. Na kontynencie obowiązywały sztywno wyznaczone granice ról społecznych, tutaj wszystko było płynne. Każdy był sąsiadem każdego, każdy znał kogoś z rodziny sąsiada. Wszyscy świętowali kiedyś razem po grindzie, pili i tańczyli w swoim towarzystwie.

      W Danii nigdy nie dopuszczono by cywila w pobliże ogrodzonego miejsca zbrodni, co dopiero mówić o ewentualnej pomocy. Tutaj jednak ludzie tacy jak Nolsøe nie przejmowali się tym, czy i jaki mundur nosi jeszcze Hallbjørn. Liczyło się to, że znał się na rzeczy. Ze wszystkich Farerów to właśnie on miał największe obycie ze śmiercią.

      Nie brzmiało to dobrze, ale taka była prawda.

      Kiedy jednak Olsen zatrzymał się obok parawanu i spojrzał na ciało, miał wrażenie, jakby widział śmierć po raz pierwszy. Pobladł i chciał się wycofać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Stał jak słup soli, nie mogąc oderwać oczu od zwłok.

      – Co…

      Nie wiedział nawet, o co chciał zapytać.

      Nolsøe czekał w milczeniu, aż Hallbjørn poradzi sobie z widokiem. Olsen dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że papieros dopala mu się między palcami. Popatrzył na niego, a potem rzucił niedopałek w śnieg.

      – Po czymś takim nie pośpisz przez kilka nocy – zauważył cicho Sigvald.

      – Nie. Z pewnością nie.

      – Widziałeś już kiedyś coś podobnego?

      – Nigdy.

      – Nawet w Bośni?

      Hallbjørn pokręcił głową. Owszem, przeszedł swoje na polu walki, ale nigdy nie miał do czynienia z czymś takim. Zwłoki znajdujące się za parawanem nie przywodziły już na myśl człowieka, lecz raczej zmielone mięso.

      W makabrycznej mieszaninie krwi, połamanych kości, porozrywanych ścięgien i tkanek trudno było dostrzec cokolwiek, co świadczyłoby o tym, do kogo należało ciało. Właściwie nie mogło być pewności, że to ludzkie szczątki.

      – Olsen?

      – Potrzebuję chwili.

      – Widzę. Jeśli chcesz rzygać, bądź łaskaw odejść kawałek.

      – Nie, wszystko w porządku. To nie ciało protestuje, tylko umysł.

      Myśl, że czegoś tak potwornego mógł dokonać inny człowiek, była wręcz nie do przyjęcia. A jednak tak musiało się stać.

      Hallbjørn uznał, że najwyższa pora skupić się na konkretach. Tylko one mogły spowodować, że umysł wróci na odpowiednie tory.

      – Wiecie, kim jest ofiara? – spytał.

      – Jeszcze nie. Ale przypuszczam, że ustalenie tego nie zajmie wiele czasu.

      Olsen spojrzał pytająco na Sigvalda.

      – Po tym znalezisku w żołądku grindwala rozszerzyliśmy bazę DNA. Próbki już pobrano, a potem przetransportowano do Tórshavn. Pod wieczór będą w laboratorium w Kopenhadze.

      Hallbjørn kiwnął głową. Zupełnie zapomniał, że po żmudnych próbach ustalenia, do kogo należą kości odnalezione w zeszłym roku, farerska policja za punkt honoru postawiła sobie stworzenie bazy danych z prawdziwego zdarzenia. Pobierano odciski palców, materiał biologiczny, a w niektórych przypadkach zakładano ludziom kartoteki. Część mieszkańców protestowała, ale zdecydowana większość rozumiała, że to konieczność.

      Świat się zmieniał, nie istniała już żadna bezpieczna enklawa. I Faroje musiały jakoś się w tym odnaleźć.

      – Kto to odkrył?

      – Pracownicy cmentarza.

      – Kiedy?

      – Dziś rano.

      – I od tamtej pory nie wydaliście żadnego komunikatu?

      – Mieliśmy to zrobić teraz, ale porwanie promu zmieniło priorytety.

      Olsen rozejrzał się niepewnie. Co tu się działo, do cholery? Miał wrażenie, jakby nad wyspami wisiały nie tylko złowrogie chmury, ale także widmo zapowiadające coś znacznie gorszego.

      – Macie powody przypuszczać, że obie sprawy są powiązane?

      – Tylko czystą logikę.

      Hallbjørn oderwał wzrok od rozmówcy i niechętnie popatrzył na krwawą masę. Znów się wzdrygnął.

      – Jak to możliwe? – zapytał cicho.

      – Co mówisz?

      – Zastanawiam się, jak ktokolwiek mógł osiągnąć taki efekt.

      – Brzmi to, jakbyś opisywał jakieś dzieło. Co jest z tobą nie tak, Olsen? Normalny człowiek zapytałby po prostu: „Jak ktokolwiek mógł zrobić coś tak potwornego?”.

      Hallbjørn się nie odezwał. Zbyt wiele razy ścierał się z Sigvaldem, by nie wiedzieć, do czego doprowadzi riposta. Przechylił się przez parawan i przyjrzał się ofierze, szukając odpowiedzi na swoje pytanie.

      Nolsøe przez chwilę milczał, pocierając tył głowy.

      – No i co sądzisz? – zapytał w końcu.

      – Że powinniście poszukać jakiegoś młota.

      – Młota?

      – I to hydraulicznego lub udarowego.

      Tylko to przychodziło mu do głowy. Zresztą dziwił się,


Скачать книгу