Prom. Remigiusz Mróz
Читать онлайн книгу.miał nic przeciwko.
– Stój!
Najwyraźniej czas na uprzejmości się skończył. Hallbjørn zatrzymał się, a potem powoli odwrócił. Zgodnie z tym, czego się spodziewał, zobaczył wymierzony w siebie pistolet. Spojrzał na chłopaka, na papierosa dymiącego spomiędzy palców, a potem się zaciągnął.
Magnussen ciężko oddychał.
– Kurwa mać! – rzucił, jakby to miało wszystko tłumaczyć. – Gdziekolwiek pan się zjawia, tam od razu są problemy.
– Tak mówią.
– I mają rację.
Hallbjørn wskazał pistolet i pokręcił głową.
– Schowa pan tę broń?
Policjant wyglądał, jakby na to jedno ustępstwo był w stanie pójść. Namyślał się przez chwilę, ostatecznie zapewne dochodząc do wniosku, że celowanie do byłego żołnierza przyniesie więcej szkód niż korzyści. Włożył pistolet do kabury, ale jej nie zapiął.
Hallbjørn podwinął rękaw i spojrzał na stary zegarek. Stracił sporo czasu na przepychanki, podczas gdy Katrine mogła w tej chwili zmagać się z sytuacją kryzysową.
Ale co takiego mogło się dziać na pokładzie? Olsena nachodziły czarne myśli, ale na dobrą sprawę nie miał choćby szczątkowej informacji, na podstawie której mógłby spekulować.
Stwierdził, że najwyższy czas to zmienić. Jeśli kiedykolwiek zamierzał wykorzystać uznanie, jakie udało mu się w ostatnim czasie zyskać, to teraz nadszedł odpowiedni moment.
– Niech pan sam go wywoła – zaproponował Olsen. – I powie, że czekam tutaj na niego.
– Nie sądzę, żeby miał przyjechać z Tórshavn tylko dlatego, że…
– Nie ma go w Tórshavn.
– Nie?
– Jest gdzieś niedaleko. – Hallbjørn pstryknął niedopałkiem w śnieg. – Nie bez powodu kazał zamknąć Vestmannavegurin akurat na tym odcinku.
Magnussen wydawał się skołowany. Ewidentnie nie miał pojęcia, jaki był powód wydania takiego rozkazu.
– To gdzieś tutaj znaleziono ciało – dodał Hallbjørn.
– Słucham?
– W okolicy znajdują się zwłoki. – Olsen rozejrzał się po zaśnieżonych zboczach. – Na ile sposobów mam to jeszcze ująć, żeby pan to zrozumiał?
Chwilę później funkcjonariusz wywołał Nolsøego. Kilka pierwszych prób nie przyniosło żadnego rezultatu – Hallbjørn sądził, że Sigvald opuścił radiowóz, aby zbadać miejsce zdarzenia. Za którymś razem jednak policjant z Tórshavn w końcu się odezwał – w charakterystyczny dla siebie, burkliwy sposób, jakby właśnie przeszkodzono mu w zadaniu najwyższej wagi państwowej.
Magnussen przez chwilę z nim rozmawiał, ale mówił zbyt cicho, by Olsen mógł dosłyszeć, co konkretnie mu przekazuje. Po chwili młody funkcjonariusz wychylił się z auta.
– Pyta, czy wie pan, gdzie jest park przy Á Túni.
– To nie żaden park.
Funkcjonariusz sprawiał wrażenie, jakby nie pojął tej uwagi.
– Niech pan mu powie, że niemal całe życie spędziłem w Vestmannie – mruknął Olsen. – Kvívík dla mnie to jak dla niego Argir, niemal przydomowe podwórko.
Policjant milczał.
– Tak, wiem, gdzie jest ten żywopłot i kilka ławek przy Á Túni – bąknął Hallbjørn.
– Świetnie.
Mundurowy na moment zniknął w radiowozie. Po chwili wysiadł i zamknął drzwi, co nie mogło być dobrym sygnałem. Hallbjørn liczył na to, że pierwszą rzeczą, którą zrobi Magnussen, będzie odblokowanie drogi.
– Mówi, że będzie tam na pana czekał – odezwał się policjant.
– Więc może mnie pan przepuścić?
– Dostałem na to zezwolenie, ale najpierw muszę pana pouczyć – odparł nieco zakłopotany chłopak. – Ma pan zaparkować przy Kirkjuvegur i poczekać, aż ktoś się po pana zgłosi. Nad rzeką przeciągnięto taśmy policyjne i…
– Rozumiem. Mam się nie wychylać.
– Chyba zależy im na tym, żeby możliwie jak najmniej osób pana zauważyło.
– Mniejsza z tym. Przesunie pan ten wóz czy nie?
– Nie mniejsza – zaoponował Magnussen. – Dostałem jasny rozkaz, żeby się upewnić, że…
– Może być pan pewien, że będę niewidzialny. A teraz niech mnie pan w końcu przepuści.
Chwilę później stare volvo mknęło już w stronę Kvívík. Hallbjørn nie spodziewał się, że Nolsøe okaże daleko idącą wolę współpracy, ale najwyraźniej go nie docenił. Widocznie dochodzeniowiec miał w sobie trochę empatii.
Olsen zaparkował na parkingu nieopodal cmentarza i zerknął na godzinę. Nie miał czasu na zabawy.
Wysiadł z auta i ruszył w kierunku policyjnych taśm. Kawałek dalej znajdował się charakterystyczny parawan, nigdy niezwiastujący niczego dobrego. Przed nim stał łysy policjant, który od razu przykuwał uwagę swoją potężną sylwetką.
Ledwo zobaczył Hallbjørna, z dezaprobatą pokręcił głową.
– Miałeś czekać w samochodzie.
– Nie mam czasu. Katrine jest na tym promie.
– Wiem.
– Co jeszcze wiesz?
– Że mamy tutaj trupa – odparł Sigvald, zerkając w stronę parawanu. – A w cieśninie porwaną jednostkę.
– Więc to akt terroryzmu?
– Tak.
– Skąd ta pewność?
– Bo skurwysyn ogłosił swój manifest.
5
Sobota, 14 stycznia, godz. 14.53
Katrine siedziała na miękkim dywanie, opierając się o ścianę. Była sama na korytarzu. Tor-Ingar i Jóhan weszli do sali konferencyjnej i gorączkowo poszukiwali czegokolwiek, co mogłoby im się przydać. Na dobrą sprawę chyba nie bardzo wiedzieli czego. Ellegaard potrzebowała chwili, by przetrawić wszystko to, co usłyszała.
Zamachowiec mówił krótko, raptem minutę lub dwie, ale jego słowa odbijały się echem w jej głowie. Z głosu wnosiła, że ma od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat. Wydawał się dobrze przygotowany do zadania, był opanowany. Właściwie mówił, jakby relacjonował jakieś odległe zdarzenia, a nie sytuację, którą sam stworzył.
Konkretów było niewiele. Na początku porywacz zaapelował o spokój i poinformował, że przejął kontrolę nad jednostką. Oznajmił, że wszystkie windy są zablokowane, a zamki w drzwiach zdezaktywowane.
Nikomu rzekomo nic nie groziło, o ile pasażerowie nie zaczną przemieszczać się po statku. Niebawem miał przedstawić swoje żądania, ale najpierw chciał zapewnić wszystkich, że są częścią czegoś, co na zawsze zapisze się w historii nie tylko wysp, ale także całej Europy. Dodał, że realizuje misję, której wielu podjęło się przed nim, ale nikt nie zrobił tego z odpowiednią determinacją. On miał zamiar to zmienić.
Na koniec dodał, że wziął zakładników. I to, co nastąpiło po tym, wybrzmiewało najgłośniejszym echem w myślach Katrine.
– Jestem uzbrojony – oświadczył. – I zacznę zabijać wszystkich na pokładzie, jeśli