Prom. Remigiusz Mróz
Читать онлайн книгу.którędy? Nie ma innej drogi.
Funkcjonariusz bezradnie wzruszył ramionami, a Olsen przeklął w duchu pogodę. Opady znacznie zelżały, ale wzmagał się wiatr, nawiewając na drogi coraz więcej śniegu. Pługi wprawdzie pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale hałdy na zboczach mogły się osunąć i zablokować przejazd na południe.
Olsen podszedł do policjanta, a ten drgnął nerwowo.
– Proszę zostać w samochodzie.
– Słucham?
Funkcjonariusz położył dłoń na kaburze pistoletu, a drugą wyciągnął przed siebie.
– Proszę nie podchodzić.
– Spokojnie. Nic się nie dzieje.
– Nie będę prosił po raz trzeci.
– Skąd te nerwy?
Hallbjørn zmarszczył czoło, przyglądając się rozmówcy. Mimo wszechogarniającego chłodu mundurowy sprawiał wrażenie, jakby było mu stanowczo za gorąco.
– Panie Olsen, proszę natychmiast wrócić do auta.
Policjant robił wszystko, by jego głos brzmiał spokojnie, ale widać było wyraźnie, że jest roztrzęsiony. Hallbjørn próbował przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek spotkał tego człowieka, ale nie potrafił wyłowić niczego z pamięci. Nie dziwiło go, że sam został rozpoznany. Chcąc nie chcąc, stał się na archipelagu niejako celebrytą.
– Stać! – krzyknął w końcu funkcjonariusz, odpinając kaburę.
Olsen się zatrzymał.
– Spokojnie – powtórzył Hallbjørn. – Co się dzieje?
– Proszę natychmiast…
– Spieszę się do Tórshavn. Słyszał pan, co tam się dzieje?
Funkcjonariusz powiódł wokoło wzrokiem, jakby gdzieś między pryzmami śniegu czaił się jego przełożony, tylko czekając na to, by zrugać go za niepotrzebne rozmowy z byle cywilem.
Z trudem przełknął ślinę. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, pomyślał Olsen. Zapewne niedawno rozpoczął służbę i wszystkie dotychczasowe wezwania, na jakie się stawiał, otrzymywał pod numerem 351448. Był to specjalny telefon do zgłaszania wypadków drogowych z udziałem owiec.
– Więc? – rzucił Hallbjørn. – Wie pan, co się dzieje, czy nie?
– Tak, podawali przez radio.
Olsen skinął głową i spojrzał przed siebie. W oddali rysowały się zbocza, na których rozciągała się niewielka osada, a przy pobliskiej Víkarvegur widać było pierwsze zabudowania.
– Muszę wiedzieć, co się dzieje z tym promem – odezwał się Hallbjørn.
– Rozumiem, ale…
– Niech mnie pan przepuści. Jakoś sobie poradzę.
Funkcjonariusz uniósł pytająco brwi.
– Droga dalej jest nieprzejezdna, tak? – spytał Olsen. – Stąd ta blokada?
– Nie.
– W takim razie o co chodzi?
– Dostałem rozkaz, żeby nikogo nie przepuszczać.
Hallbjørn zacisnął pięści i przez moment trwał w bezruchu. Znał doskonale ton, który usłyszał w głosie rozmówcy. Pamiętał go z wojska. Świadczył tylko o jednej rzeczy: posługujący się nim człowiek niedawno skończył szkolenie i był na etapie bezkrytycznego wykonywania wszystkich poleceń przełożonego.
Nie było sensu dyskutować z policjantem. Olsen zerknął na plakietkę z nazwiskiem. Magnussen.
– Na jak długo ma pan zamknąć przejazd?
– Nie powiedziano mi tego.
Olsen cofnął się do samochodu i wyjął ze schowka paczkę papierosów. Przy Katrine nie palił, ale kiedy była w Danii, szybko nadrabiał to, czego nie zdążył wypalić podczas jej pobytu. Teraz będzie musiał zmienić nawyki.
Osłonił dłońmi płomień zapalniczki, a potem podszedł do Magnussena.
– Mogę skorzystać z radia?
– Że co proszę?
– Jestem przekonany, że pański przełożony mnie przepuści, muszę tylko się z nim skontaktować.
Policjant przestąpił z nogi na nogę, niepewny, czy Olsen nie mija się z prawdą.
– Naprawdę zależy mi na czasie – dodał Hallbjørn. – Nie wiem, co tam się dzieje, a w radiu niczego konkretnego nie podają.
– Rozumiem, ale…
– Zadzwoniłbym do komendanta, gdyby nie to, że nie mam telefonu.
Magnussen popatrzył na niego jak na wariata.
– Rachunki z Føroya Tele okazały się zbyt dużym obciążeniem.
– Panie Olsen…
– Niech pan da spokój – przerwał Hallbjørn. – To tylko chwila rozmowy. Ja pojadę dalej, pan będzie strzegł przejazdu jak Hajmdal Bifrostu. Zgoda?
Policjant sprawiał wrażenie, jakby przez moment w istocie się zastanawiał. Olsen przypuszczał, że tylko dzięki temu, że w ostatnim czasie odegrał kluczową rolę w pewnym śledztwie. Nie pozostało to bez echa wśród mundurowych, utarł bowiem nosa duńskim organom ścigania.
– Nie mogę tak po prostu udostępnić cywilowi naszej częstotliwości.
Najwyraźniej utarł niewystarczająco.
– Rozumiem, że vicepolitikommissær Ellegaard jest na statku, ale…
– Skąd pan o tym wie?
– Znamy listę pasażerów.
Nagle Olsen się ożywił.
– Wiecie coś więcej?
– Nie, tylko tyle. Podano nam ją przed momentem, mieliśmy się zapoznać i kontaktować z komendą, jeśli któreś z nazwisk wyda nam się podejrzane.
– A więc to porwanie?
– Nie wiem. Nic nam nie mówią, naprawdę.
Olsen zaciągnął się głęboko i niedbale wskazał na radiowóz.
– Niech pan mnie wpuści tam na chwilę, to wszystkiego się dowiemy.
– Nie mogę. Poza tym to nie mój przełożony wydał rozkaz.
– A kto?
– Sigvald Nolsøe.
Imię i nazwisko podziałało na Hallbjørna jak grzmot zapowiadający burzę. Jeśli z którymkolwiek Farerem na wyspach jego relacje zmieniały się o sto osiemdziesiąt stopni, to właśnie z postawnym, łysym Nolsøem.
To on zamknął Hallbjørna w areszcie śledczym, przesłuchiwał, później współdziałał, a ostatecznie…
Ostatecznie trudno było stwierdzić, na jakiej są stopie. Być może przez ostatni rok wykształcił się między nimi obustronny szacunek, ale opierający się na typowo męskiej, szorstkiej relacji. Takiej, która przy kilku niefortunnych słowach mogła przerodzić się w konflikt.
– Coś nie tak? – spytał Magnussen.
– Nie. Wszystko w porządku.
Oczywista bzdura, choć nie ze względu na fakt, że to Nolsøe zarządził blokadę drogi przed Kvívík. Liczyły się implikacje. A te były bezsprzeczne.
Jeśli powierzono tę sprawę Sigvaldowi, nie mogło chodzić o osuwający się śnieg czy potrącenie owcy. Nolsøe zajmował się wyłącznie przestępstwami największego