Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Читать онлайн книгу.

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов


Скачать книгу
miga­ją­cym świe­tle ben­zynki widać było, jak sza­rzeje twarz Gar­ku­nowa. Saszka roz­warł ręce zabi­tego, roze­rwał koszulę i ścią­gnął przez głowę swe­ter. Swe­ter był czer­wony i krew była na nim led­wie widoczna. Sie­woczka ostroż­nie, aby nie pobru­dzić pal­ców, zło­żył swe­ter do walizki z dykty. Gra była skoń­czona i mogłem iść do domu. Trzeba było teraz szu­kać nowego part­nera do piło­wa­nia drewna.

      NOCĄ

      Wiecze­rza skoń­czyła się. Gle­bow nie­spiesz­nie wyli­zał miskę, sta­ran­nie zgar­nął ze stołu okruszki chleba na lewą dłoń i unió­sł­szy ją ku ustom, ostroż­nie zli­zał je z dłoni. Nie łyka­jąc, wyczu­wał, jak ślina w ustach gęsto i z pożą­da­niem obleka malutką gru­deczkę chleba. Gle­bow nie mógłby powie­dzieć, czy było to smaczne. Smak to coś innego, zbyt ubo­giego w porów­na­niu z tym zapa­mię­ta­łym do utraty świa­do­mo­ści odczu­ciem, jakie dawało poży­wie­nie. Gle­bow nie spie­szył się z prze­ły­ka­niem, chleb sam tajał w ustach i tajał szybko.

      Wpad­nięte, błysz­czące oczy Bagrie­cowa nie­prze­rwa­nie wpa­trzone były w usta Gle­bowa; w nikim nie było tak potęż­nej woli, która potra­fi­łaby odwieść oczy od pokarmu zni­ka­ją­cego w ustach innego czło­wieka. Gle­bow prze­łknął ślinę i Bagrie­cow natych­miast prze­niósł wzrok w kie­runku hory­zontu – na wielki, poma­rań­czowy księ­życ wypeł­za­jący na niebo.

      – Pora – powie­dział Bagrie­cow.

      Mil­cząc, poszli po ścieżce w kie­runku skały i wspięli się na nie­wielki występ ota­cza­jący stoż­ko­waty pagór; cho­ciaż słońce nie­dawno zaszło, kamie­nie, parzące w ciągu dnia pode­szwy stóp poprzez gumowe kalo­sze wdziane na bosą nogę, były już teraz chłodne. Gle­bow zapiął waciak. Chód nie roz­grze­wał go.

      – Daleko jesz­cze? – spy­tał szep­tem.

      – Daleko – odpo­wie­dział cicho Bagrie­cow.

      Sie­dli, by odpo­cząć. Mówić nie było o czym, a i myśleć nie było o czym – wszystko było jasne i pro­ste. Na pła­skiej powierzchni, u końca skal­nego występu, leżały kupy roz­wa­lo­nych kamieni i zerwa­nego, zeschnię­tego mchu.

      – Ja mógł­bym to i sam zro­bić – uśmiech­nął się Bagrie­cow – ale we dwójkę raź­niej. No i dla sta­rego przy­ja­ciela…

      Przy­wieźli ich jed­nym stat­kiem zeszłego roku.

      Bagrie­cow zatrzy­mał się: „Trzeba się poło­żyć – dostrzegą”. Poło­żyli się i zaczęli odrzu­cać kamienne bloki. Dużych kamieni – takich, żeby nie można było pod­nieść, prze­su­nąć wspól­nie – nie było, dla­tego że ludzie, któ­rzy narzu­cali je tutaj rano, nie byli sil­niejsi od Gle­bowa.

      Bagrie­cow cicho zaklął. Zadra­pał palec, cie­kła krew. Przy­sy­pał ranę pia­skiem, wyrwał z waciaka kawa­łek waty, przy­ci­snął, ale krew cie­kła dalej.

      – Zła krze­pli­wość – obo­jęt­nie powie­dział Gle­bow.

      – Tyś lekarz czy co? – spy­tał Bagrie­cow, wysy­sa­jąc krew.

      Gle­bow mil­czał. Czas, gdy był leka­rzem, wyda­wał się bar­dzo odle­gły. I czy w ogóle był taki czas? Zbyt czę­sto ten świat za górami, za rze­kami wyda­wał mu się snem jakimś, wymy­słem. Realna była minuta, godzina od pobudki do wie­czor­nego sygnału. Dalej nie się­gał myślą i nie znaj­do­wał w sobie sił, by się­gać. Jak wszy­scy.

      Nie znał prze­szło­ści tych ludzi, któ­rzy go ota­czali, i nie inte­re­so­wał się tym. Zresztą, jeże­liby jutro Bagrie­cow oznaj­mił, że jest dok­to­rem filo­zo­fii lub mar­szał­kiem lot­nic­twa, Gle­bow uwie­rzyłby mu bez zastrze­żeń. Czy on sam kie­dy­kol­wiek był leka­rzem? Utra­cił nie tylko auto­ma­tyzm osą­dów, lecz także auto­ma­tyzm postrze­ga­nia. Gle­bow widział, jak Bagrie­cow wysy­sał krew z brud­nego palca, lecz nic nie powie­dział. To tylko prze­śli­znęło się w jego świa­do­mo­ści, lecz woli do odpo­wie­dzi zna­leźć w sobie nie mógł i nie szu­kał. Ta świa­do­mość, która mu jesz­cze pozo­sta­wała i która może nie była już ludzką świa­do­mo­ścią, miała zbyt mało ostrzy i nakie­ro­wana była teraz jedy­nie na to, by jak naj­szyb­ciej usu­nąć kamie­nie.

      – Głę­boko pew­nie? – spy­tał Gle­bow, gdy poło­żyli się, aby odpo­cząć.

      – Jak ona może być głę­boka? – powie­dział Bagrie­cow.

      I Gle­bow pojął, że nie­do­rzecz­nie spy­tał i że jama rze­czy­wi­ście nie mogła być głę­boka.

      – Jest – powie­dział Bagrie­cow. Dotknął ludz­kiego palca. Duży palec stopy wyglą­dał spod kamieni, w świe­tle księ­życa był dosko­nale widoczny. Palec ten nie był podobny do pal­ców Gle­bowa czy Bagrie­cowa, ale nie dla­tego, że był bez życia i zesztyw­niały. W tym była mała róż­nica. Na tym mar­twym palcu paznok­cie były obcięte, on sam zaś był krą­gły i bar­dziej miękki od palca Gle­bowa. Szybko odrzu­cili kamie­nie, któ­rymi było przy­wa­lone ciało.

      – Zupeł­nie młody – powie­dział Bagrie­cow.

      Wspól­nie z tru­dem wycią­gnęli trupa za nogi.

      – Jaki duży – powie­dział Gle­bow, dysząc ciężko.

      – Gdyby on nie był taki duży – powie­dział Bagrie­cow – to pocho­wano by go tak, jak nas cho­wają, i nie musie­li­by­śmy tu dzi­siaj iść.

      Roz­gięli tru­powi palce i ścią­gnęli koszulę.

      – A kale­sony zupeł­nie nowe – z zado­wo­le­niem stwier­dził Bagrie­cow.

      Ścią­gnęli i pod­ko­szu­lek. Gle­bow scho­wał kłę­bek bie­li­zny pod waciak.

      – Włóż lepiej na sie­bie – powie­dział Bagrie­cow.

      – Nie, nie chcę – wymam­ro­tał Gle­bow.

      Uło­żyli z powro­tem trupa w mogile i zarzu­cili kamie­niami. Nie­bie­skie świa­tło księ­życa, który wze­szedł, kła­dło się na kamie­nie, na rzadki las tajgi, uka­zu­jąc każdy występ, każde drzewo w nie­co­dzien­nej postaci. Wszystko wyda­wało się praw­dziwe, lecz nie tak jak za dnia. To było jakby dru­gie obli­cze świata.

      Bie­li­zna trupa ogrzała się za pazu­chą Gle­bowa i już nie wyda­wała się cudza.

      – Zapa­lić by – powie­dział Gle­bow w roz­ma­rze­niu.

      – Jutro zapa­lisz.

      Bagrie­cow uśmiech­nął się. Jutro sprze­da­dzą bie­li­znę, wymie­nią ją na chleb, a może nawet dostaną tro­chę tyto­niu…

      CIE­ŚLE

      Przez całe doby utrzy­my­wała się biała mgła, tak gęsta, że na dwa kroki nie widać było czło­wieka. Zresztą nikt poje­dyn­czo nie musiał ni­gdzie daleko cho­dzić. Nie­liczne kie­runki – sto­łówka, szpi­tal, strze­żona brama wyj­ściowa – odga­dy­wane były nie wia­domo jak przy­swo­jo­nym instynk­tem, pokrew­nym temu poczu­ciu kie­runku, który w pełni posia­dają zwie­rzęta; i który, w pew­nych, sprzy­ja­ją­cych temu warun­kach, budzi się rów­nież w czło­wieku.


Скачать книгу