Nie!. Stanisław Cat-Mackiewicz

Читать онлайн книгу.

Nie! - Stanisław Cat-Mackiewicz


Скачать книгу
odżyły w politycznym słownictwie niemieckim. Sprawa polska stała się nagle dla Niemiec nieocenionym instrumentem działania politycznego. Wyzyskując aż nadto dobrze wszystkim znane błędy polityki alianckiej w sprawach polskich oraz równie znaną, trwającą do dziś przewrotną grę Moskwy, Niemcy z imienia Polski uczynili probierz szczerości celów politycznych, w imię których Wielka Brytania i Stany Zjednoczone weszły do wojny. Dążąc za wszelką cenę do utrzymania przy swym boku tak zwanych satelitów oraz krajów okupowanej Europy, znaleźli w obecnej sytuacji Polski argument przemawiający za koniecznością dalszego wiązania losu tych krajów z losem Niemiec. Goebbels sprawę Polski określił słowami „Schulbeispiel Polen”3 i tak o tym przykładzie pisał: „Jest rzeczą więcej niż tragikomiczną, że naród, który pierwszy w tej wojnie dał się złapać na gwarancje pomocy brytyjskiej, również jako pierwszy musiał w praktyce doświadczyć angielskiej wdzięczności”.

      Lecz wyzyskując naszą sprawę polską jako argument propagandowo-polityczny, Niemcy zaczęli sobie uświadamiać, że ma on krótkie nogi. Nie byli przecież na tyle głupi, by nie rozumieć, iż występując w roli obrońców ciężko doświadczonej przez jej sprzymierzeńców Polski, bronią sprawy narodu, który sami skazali na zagładę. Nie byli na tyle naiwni, by nie rozumieć, że zbrodnie popełniane przez długie lata okupacji na narodzie polskim są żywym zaprzeczeniem szczerości niemieckiej obrony i odbierają tej obronie wszelkie moralno-polityczne podstawy. Postanowili więc coś zrobić dla podbitego narodu.

      Od tego „coś” zaczyna się historia słonia w składzie porcelany.

      Niemieccy wielkorządcy w Polsce na dany z góry sygnał rozpoczęli długi cykl oracji, w których nie szczędzili pochwał Polakom. Dowodzili więc, że szerokie masy ludności współpracują lojalnie z kierownictwem niemieckim. W czasie uroczystości okupacyjnych ściągnięto na zamek wawelski nawet polską kapelę ludową, która wygrywała pieśni polskie. Zaczęto spędzać Frankowi delegacje, aby dać mu okazję do dziękowania ludności polskiej za jej „spontaniczne” objawy lojalności. Prasa okupacyjna rozpisywała się przy tym wiele o antybolszewickich nastrojach narodu polskiego, apelując do Polaków, by wyciągnęli wreszcie naukę z doświadczeń minionego czterolecia i zdecydowali się na to, czy idą z bolszewizmem, czy z Niemcami.

      Więc głupota polityczna czy po prostu świadomość, że nie ma już wyjścia ze ślepej ulicy, w którą – gdy o Polskę chodzi – sami się Niemcy wpędzili? I jedno, i drugie, lecz przede wszystkim głupota, owa czasem niepojęta, a jednak tradycyjna krótkowzroczność Niemców, którą można porównać tylko z ociężałością słonia w składzie porcelany, który nazywa się polityką.

      Kanclerz von Bülow, patentowany polakożerca, pisze w ciekawych i zawsze aktualnych pamiętnikach, że „dobry Bóg” obdarzył Niemców wieloma talentami, lecz nie dał im zdolności politycznej – „politische Begabung”.

      Klasycznym potwierdzeniem niezawodnej trafności tego junkierskiego wyznania jest nie tylko zbrodnicza, lecz i beznadziejnie bezmyślna polityka hitlerowskiej Rzeszy w stosunku do Polski.

      Jan Badeni

       Kraina łatwych podróży

      I

      W Egipcie podróżowało się łatwo. Po pierwsze podróże nic tam nie kosztowały, a po drugie wszelaka komunikacja była dostępna i wygodna. Po całym kraju porozrzucane wojskowe schroniska i pensjonaty, alianckie kluby i hotele dawały groszowy nocleg żołnierzom-turystom. Zapanowała więc ogólna moda podróżowania. Zmieniano miejsce przy każdej sposobności, nawet podczas najkrótszych przepustek jeździło się do Kairu, gdy się stało pod Aleksandrią, a do Aleksandrii znów, gdy się było blisko Kairu. Na stacjach kolejowych przewijał się więc bez ustanku różnokolorowy i różnomundurowy tłum. Byli tu przedstawiciele wszystkich ras i narodów brytyjskiego imperium, ale byli też i Francuzi, Grecy, Jugosłowianie, Czesi i my, Polacy. Mimo tak wielkiej ilości pasażerów z całego świata pociągi egipskie nie były przepełnione, ich przestronne i pakowne wagony pochłaniały z łatwością wszystkich miłośników podróży, których „journey” nie był „really necessary”. Bilety były tanie, ale i tak nikt ich nie kupował. Jeżdżenie na „gapę” stało się jak gdyby żołnierskim przywilejem. Egipscy konduktorzy bali się zresztą pytać wojskowych o bilety, a gdy czasem się odważali, przepędzano ich z łatwością okrzykiem „jalla” (takie arabskie „won”). Miałem paru kolegów, którzy przez całe dwa lata pobytu w Egipcie, mimo częstych podróży, nie wydali ani jednego piastra na bilety i bardzo się tym szczycili. Byli jednak ludzie, którzy nigdy w Egipcie nie korzystali z kolei, jeżdżąc wyłącznie „autostopem”. Drogi były doskonałe, ruch pojazdów wojskowych bardzo ożywiony, a szoferzy uczynni. Zyskały więc sobie „autostopy” wielką popularność, stały się wkrótce niepisanym prawem szosy i powszechnym środkiem podróży. Zatrzymywali się wszyscy dla wszystkich, wystarczyło tylko podnieść rękę. Przytoczę fakt, który najlepiej charakteryzuje stosunki panujące na egipskich drogach.

      Pewnego popołudnia polski żołnierzyk podążał na przepustkę do Alex. Postanowił udać się tam „autostopem”. Wyszedł więc na szosę i czeka. Po chwili ukazała się wojskowa limuzyna. Żołnierz podniósł rękę. Limuzyna podjechała i grzecznie stanęła. Było w niej dość ciasno, ale Polak wcisnął się jakoś między dwóch otyłych jegomości siedzących z tyłu. Auto rusza. Nasz przepustkowicz rozejrzał się wokoło i oniemiał – wszędzie czerwone wypustki. Spojrzał raz jeszcze – o rany! Sami generałowie! A on na nich kiwał! A on ich zatrzymywał! Żeby choć jeden pułkownik albo choć brygadier. Ale nie! Nieodwołalnie, nieomylnie sami generałowie. Biedny szeregowiec zdrętwiał, zimny pot wystąpił mu na czoło, ujrzał widmo raportów, meldunków, kryminałów. Skulił się, starając się jak najmniej miejsca w aucie zajmować. Ale generał z prawej był bardzo rozmowny, częstował go papierosami i wypytywał, czy mu w wojsku dobrze. Pożegnał go też ojcowskim „God bless you”, gdy dojechali do Aleksandrii. Nasz szeregowiec wysiadł przed kinem, a przyszły wicekról Indii pojechał dalej. Wzajemny stosunek alianckich żołnierzy wszystkich stopni był w Egipcie bardzo koleżeński.

      II

      Człowiek lubi sobie tworzyć w myślach obraz kraju, którego nie zna. Wyraźniejsze linie i kontury to opisy przeczytane i widziane fotografie. Zasłyszane opowieści to kształty mniej wyraźne, fragmenty bardziej szkicowe. Resztę domalowuje wyobraźnia i tu już kolorów najwięcej, i tu już barwy najbardziej pociągające. Tak bowiem się dzieje, że im mniej mamy wyobraźnię skrępowaną faktami, tym obraz roimy sobie idealniejszy i więcej nam odpowiadający. Najżywiej przemawiają nam do wyobraźni, zazwyczaj, kraje egzotyczne. Toteż ich obraz kształtuje się w naszych umysłach w swoisty i często dziwaczny sposób. Rzeczywistość jest jednak zwykle inna i później, jeżeli się podróżuje, przychodzą rozczarowania. Bo gdy się widzi coś na własne oczy, to się tego już nie widzi wyobraźnią, a wtedy obraz nasz traci wszystko, co chcieliśmy, by posiadał. Traci urok, traci tajemniczość.

      Przyjeżdżając do jakiegoś kraju, skupiamy zwykle naszą uwagę na obiektach, o których słyszeliśmy najwięcej, na zabytkach sławnych i szeroko znanych. W ten sposób właśnie postępując, poznajemy kraj najmniej, nie odkrywamy jego uroków i nie wywozimy żadnych własnych wrażeń poza takimi, że na przykład piramidy wyglądają w rzeczywistości całkiem tak jak na widokówce. Żeby poznać kraj najlepiej, trzeba chodzić, „myszkować” tam, gdzie się nie oprowadza turystów, i obserwować życie w jego codziennych przejawach. Wtedy odkrywamy samodzielnie skarby, o których nigdyśmy od nikogo nie słyszeli i które stają się naszą własnością. Taki skarb to wrażenie chwili: jakaś uliczka starego miasta, zapach kwiatu pomarańczy, jakaś barwa czy fragment; to samotny Arab, zamodlony w mrocznej świątyni; to wieczorna pieśń muezina. Są w każdym kraju nastroje, które trzeba odczuć samemu, których najlepsza soczewka na kliszę


Скачать книгу