Nie!. Stanisław Cat-Mackiewicz
Читать онлайн книгу.1938 roku francuski poseł w Sofii podawał do wiadomości swego rządu, iż według jego informacji nie jest wykluczone zrealizowanie marzeń niemieckiego Sztabu Generalnego, a mianowicie skierowania przeciw Polsce porozumienia sowiecko-niemieckiego. W takim wypadku nastąpi czwarty rozbiór Polski – dodawał dyplomata francuski.
W maju 1939 roku ambasador francuski w Berlinie powiadamia swego ministra, że jeden z najbliższych współpracowników Hitlera powiedział mu, że „coś” się przygotowuje na wschodzie, i że powiedział także: a, no! trzy były rozbiory Polski, zdaje się, że będziemy świadkami rozbioru czwartego.
W tym samym czasie, podczas swej wizyty w Warszawie, p. Potiomkin zapewniał, że w razie konfliktu zbrojnego polsko-niemieckiego Sowiety w stosunku do Polski zajmą postawę pełną życzliwości.
Przypomnijmy i przy tej okazji, że gdy w sześćdziesiątych latach XVIII wieku zaczęły w kołach dyplomatycznych kursować pogłoski o zamierzonych rozbiorach, caryca Katarzyna w deklaracji ogłoszonej w Petersburgu 15 grudnia 1763 roku pisała m.in.:
Jeśli kiedykolwiek złośliwość na współkę z kłamstwem mogłaby wymyśleć pogłoskę całkowicie fałszywą, to byłaby nią wieść, którą ośmielono się rozpowszechniać wśród publiczności, jakoby mieliśmy zamiar zająć kilka prowincji Królestwa Polskiego i Wielkiego Xięstwa Litewskiego, aby je potem wcielić do państw Naszych. Sam początek Naszego panowania powinien wystarczyć za odpowiedź na tego rodzaju wymysły… Ożywieni Jesteśmy przekonaniem, że szczęście jednego narodu nie polega na zajmowaniu krajów innego narodu. Lecz, aby prawda i czystość zamiarów Naszych nie pozostały nieznane i Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i aby podejrzliwość i zwątpienie na zawsze z serc Polaków wygnane zostały, deklarujemy w najbardziej uroczysty sposób, że Jesteśmy szczerze i niewzruszenie zdecydowani utrzymywać Najjaśniejszą Rzeczpospolitą w posiadaniu jej ziem obecnych, zgodnie z traktatem z 1686 roku.
Mołotow oświadczył w dniu 31 maja 1939 roku, że w jednolitym froncie państw będących przeciwnikami agresji ZSRR zajmie miejsce w rzędzie pierwszym.
Toteż opinia świata była zaskoczona ogłoszeniem w dniu 23 sierpnia traktatu o nieagresji… sowiecko-niemieckiego, który doszedł do skutku po długotrwałych naradach w Moskwie ekspertów wojskowych rosyjskich, francuskich i brytyjskich, i potem, jak ze strony rosyjskiej wzywano ekspertów francuskich i angielskich do szczerszego wypowiadania się o planach wojennych, bo przecież wiadomo, po czyjej stronie staną Sowiety w zbliżającej się wojnie.
Agresja niemiecka nastąpiła w dziewięć dni po zawarciu niemiecko-sowieckiego paktu o nieagresji. W pierwszych dniach stanowisko Sowietów wobec Polski było na pozór przychylne, lecz później zmieniło się radykalnie, rzekomo na skutek wstąpienia Anglii do wojny.
Korespondent „Timesa” w depeszy z dnia 3 września donosił, że stanowisko Rosji wobec wojny nadal jest enigmatyczne i że prasa sowiecka oskarża Anglię o knucie tajnych nieprzyjaznych dla Sowietów zamiarów.
Dnia 3 września rano Mołotow w rozmowie z polskim ambasadorem wyrażał wątpliwość, czy Francja i Anglia przyjdą Polsce z pomocą.
W Warszawie po wybuchu wojny ambasador sowiecki zapytywał rząd polski, czy nie zechce skorzystać z sowieckiej pomocy w dziedzinie amunicji.
Gdy jednak ambasador polski zwrócił się w tej sprawie do rządu sowieckiego w dniu 8 września, otrzymał od Mołotowa kategoryczną odmowę, motywowaną wstąpieniem Anglii do wojny; Polska dla nas stała się teraz Anglią – oświadczył Mołotow i dodał, że ZSRR musi teraz o własnych myśleć interesach i trzymać się z dala od konfliktu. (cdn.)
•
Czujemy się w obowiązku dla uniknięcia nieporozumień zaznaczyć, że pseudonim Włodzimierz Sołłohub jest pseudonimem osoby, która dokonała skrótów i adaptacji dla naszego wydawnictwa powyżej zamieszczanego dzieła, dotychczas niestety drukiem nieogłoszonego. Skróty te i adaptacje dokonane zostały bez wszelkiego porozumienia z nieobecnym w Londynie autorem, wobec tego nie ponosi on za nie żadnej odpowiedzialności.
Jan Badeni
Wspomnienia z Egiptu
Przyszły gorące dnie gorącego egipskiego lata 1942 roku. Nie było już na ziemi faraonów polskich żołnierzy. Odjechali wszyscy na wschód, by przejść reorganizację i stworzyć z wojskami przybyłymi z Rosji silny korpus. Pozostał tylko karpacki pułk ułanów, w którym służyłem. Tymczasem w Egipcie działo się źle. Szedł Rommel, szedł jak nigdy dotąd, godząc wprost w Aleksandrię i w deltę. Opinia zdążyła wprawdzie już się przyzwyczaić do przebiegu tych ofensyw pustynnych, które regularnie, jak przypływ i odpływ morza, przenosiły linie frontu spod Sidi Barani poza Bengazi i na odwrót. Tym razem jednak sytuacja przedstawiała się naprawdę groźnie. Rozumieli to wszyscy i rozumiał premier Wielkiej Brytanii, gdy opisując w parlamencie bitwę pod „Rycerskim Mostem”, powiedział te proste a tragiczne słowa: „Rano mieliśmy tam 300 czołgów, a po południu już tylko 70”. Niemcy triumfowali. Świat patrzył i wstrzymywał oddech. Zajęcie Kanału Sueskiego byłoby klęską, a do kanału było już niedaleko. Polskiej jednostce nie przypadła walka. Staliśmy o 100 mil od Kraju jako obrona przeciwko ewentualnemu desantowi. Chroniliśmy niezmiernie ważne mosty i zapory na Nilu, przy miasteczku od nich zwanym El Baragges. Nazwę tę przekręcali nasi ułani na bardziej swojską i pełną skojarzeń: Zbaraż. Nie dochodziły do nas bezpośrednie odgłosy bitwy. Mieliśmy jednak doskonały wgląd w jej przebieg z naszych stanowisk biegnących wzdłuż toru kolejowego i szosy, którymi to drogami odbywała się ewakuacja, ciągnęły posiłki, no i byłby wykonywany odwrót. Sam El Baragges był spokojny. Nil płynął cichym, głębokim nurtem, przesuwały się po nim od czasu do czasu leniwie ociężałe łódki o lekko wzdętych żaglach, przyczepionych do dużych niezgrabnych masztów. Tak być musiało i temu lat tysiąc. Ni śladu Rommla, ni śladu Niemców. Wsłuchiwaliśmy się więc w szosę. Ta tętniła życiem, dygotała ruchem, jako prawdziwa arteria wielkiego frontu.
Po paru dniach poczęliśmy już dobrze rozumieć mowę szosy. Nie była to mowa wesoła. Ciągnęły długie kolumny ciężarówek, ewakuujących warsztaty wojskowe, ciągnęły auta prywatne, unosząc życie, a często i mienie swych właścicieli. Ruch był prawie jednostronny: na wschód, za kanał, do Palestyny. Udało mi się pewnego dnia wyrwać do Kairu na parogodzinną przepustkę. Miały odbyć się tego dnia wyścigi, ale zamiast koni oglądałem alianckie poselstwa ścigające się na trasie do Jerozolimy. (Nasze zajęło doskonałe miejsce). Wielką stolicę już ewakuowano. Tylko ambasada brytyjska zachowała spokój. Nawet więcej, bo oto lady Lampson była jak zwykle na popołudniowym spacerze w parku klubu „Gezira” i zapraszała z miłym uśmiechem gości na weekend do Aleksandrii, której upadek Niemcy zapowiadali z godziny na godzinę.
W Kairze spoglądano na mój mundur z dużą sympatią. Miejscowa ludność miała wiele zaufania do polskich żołnierzy, wsławionych niedawnymi bojami libijskimi. Pytano z nadzieją, patrząc na mego orzełka: „Czy wracacie?”. Nie mogłem niestety na to szczere i ufne pytanie odpowiedzieć bez naruszenia elementarnych przepisów o tajemnicy wojskowej. Wieczorem Kair był jeszcze więcej wzburzony. Mówiono, że Niemcy wkroczą za parę godzin. Ale oto gdy sprzedawcy gazet na placu Mohamed Ali wykrzykiwali tragiczne tytuły wydawnictw wieczornych, nad dachami miasta przeleciało kilkadziesiąt bombowców amerykańskich. Był to nie tylko znak bezpośredniej pomocy, ale też i pierwszy widziany w Egipcie znak potęgi wielkiego alianta.
Do jednostki wracałem autem przez Mena Camp, koło piramid. Było późno i drzemałem. Nagle coś zwróciło moją uwagę. Jakiś odległy hałas. Hałas rósł. Z ciemności poczęły wyłaniać się auta, było ich dużo. Cała kolumna. Długa, niekończąca się kolumna. Jechali na zachód, na front. Szosa przemówiła wreszcie inaczej. Była to przerzucona z Syrii nowozelandzka brygada gen. Freyberga, która miała za parę godzin zatrzymać niemiecką ofensywę.
Front