Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3. Sierra Simone
Читать онлайн книгу.chcę, czy nie, czeka mnie walka.
5
Ash
wtedy
Jak dochodzi do tego, że człowiek kończy, kochając dwoje ludzi?
Jako dziecko – na wiele lat zanim odczułem cielesne pożądanie – uległem fascynacji postaciami Jaretha i Sarah z filmu Labirynt. Królem goblinów: gibkim i zwinnym, niemal kocim, sprężystym i niebezpiecznym, i przesiąkniętym tego rodzaju wiedzą, którą ja ledwie zaczynałem pojmować, oraz nią: bystrą, jasnooką, różanoustą i silną – uwielbiałem tę sprzeczność między delikatnością i żelazną wolą.
Tak, oczarowali mnie oboje, gdy byłem dzieckiem, a kiedy obejrzałem film ponownie w trudnym czasie dojrzewania, w wieku trzynastu lat, od widoku obojga bohaterów robiło mi się nieznośnie gorąco. Pamiętam, jak sprawdzałem całą piwnicę, ze ścianami wyłożonymi boazerią z drewnopodobnych paneli i umeblowaną skrzypiącymi krzesłami i jeszcze głośniej od krzeseł skrzypiącą sofą, żeby się upewnić, że jestem absolutnie sam, po czym do oporu wczuwałem się w doznanie tego nieznośnego żaru w całym ciele.
Później, nocą, w swojej sypialni, obróciłem się na brzuch i napierałem biodrami na materac, mechanicznie ocierając się przyrodzeniem o gładkie prześcieradło. W głowie miałem kłębowisko obrazów i myśli: pociągająca, elegancka sylwetka Davida Bowiego, śliczne różowe usta Jennifer Connely. Nade wszystko jednak utkwiła mi w pamięci jedna scena, jedna kwestia. Ta mianowicie, gdy Jareth mówi do Sarah: „Bój się mnie, kochaj mnie, słuchaj mnie… a będę twym sługą”.
Te słowa przeniknęły mnie jak wibracje gongu i obudziły we mnie coś nowego, sennego, głodnego i napalonego. Chciałem dotykać i być dotykany przez Jaretha, ale to był jedynie wyraz głębszego pragnienia, tak naprawdę chciałem nim być. Pragnąłem znaleźć istotę o równie ślicznych ustach i oddać jej serce w zamian za posłuszeństwo i uczucie. Pragnąłem posiadać świat tak, jak Jareth posiadał swoje królestwo, chciałem mieć władzę, która sprawiałaby, że wszystkie osoby, których zapragnę, uśmiechałyby się, płakałyby lub tańczyły ze mną, i to nie pod przymusem, ale z miłości do mnie, miłości tak wielkiej, że gotowe byłyby znieść wszystko, zaspokoić wszelkie moje kaprysy, byle tylko zasłużyć sobie na moją kapryśną uwagę.
A gdyby to zrobiły… byłbym zgubiony. Byłbym ich. Moje serce już na zawsze pozostałoby w ich rękach.
Takie myśli krążyły mi po głowie, gdy po raz pierwszy w życiu doprowadziłem się do orgazmu.
Podobnie jak Embry od bardzo wczesnego wieku wiedziałem, że mam ochotę i na chłopców, i na dziewczyny.
W przeciwieństwie do Embry’ego nie mieszkałem w wielkim mieście, gdzie nie było to czymś nadzwyczajnym, przynajmniej nie w latach dziewięćdziesiątych, więc przez kilka lat nie wiedziałem, jak sobie radzić z moimi pragnieniami – pedalskimi i jednocześnie totalnie pokręconymi. Nie dlatego, że mnie dręczyły. Zanadto jasno widziałem sprawy i – jeśli komuś nie przeszkadza uduchowienie – zbyt dobrze wiedziałem, co jest słuszne, żeby do tego doszło. Nic w domu Althei ani we mnie samym nie sugerowało, że moje pożądania mogłyby być zboczone czy niemoralne.
Skoro lubiłem chłopców tak samo jak dziewczyny, to znaczyło, że tak miało być. Skoro idea władzy wsączała się we mnie jak światło słońca i wykarmiała we mnie plon pożądań tak kłopotliwych, że nie mogłem przeczytać podczas lekcji Poskromienia złośnicy, żeby mi nie stanął, to widocznie i tak miało być. Jeśli czasami musiałem przygryźć wnętrze policzka, żeby powstrzymać się przed gryzieniem porządnych katolickich dziewczyn, z którymi umawiałem się na randki, jeśli musiałem zaciskać dłonie w pięści, gdy siadały mi na kolanach, żeby nie chłostać ich tyłków, nie obmacywać ich i nie rżnąć w dupę, to widać i to było okej.
A skoro w mojej robotniczej dzielnicy nie było chłopaków zdatnych do schrupania, no cóż, i z tym mogłem żyć… przynajmniej póki nie wyniosłem się z tamtych stron na zieleńsze pastwiska college’u. Nie leżało w mojej naturze ani gryźć się, ani marzyć o rzeczach nieosiągalnych, albo przynajmniej nie leżało to w mojej naturze w tamtych czasach.
Nadszedł college, a wraz z nim po raz pierwszy chłopcy. Pocałunki na zapleczu sklepu monopolowego, macanki i ocieranie się o siebie po pijaku w akademiku. Raz był nawet profesor, nie gdzie indziej, tylko w jego gabinecie – spadły mu przy tym z nosa okulary, a jego broda kłuła mnie w policzki, gdy całowaliśmy się oparci o regał z książkami. Zdarzały się przebłyski wzajemności, czasami przez kilka tygodni coś jakby sympatia, ale zawsze tylko przelotna. Zacząłem podejrzewać, że nie jestem zdolny ani do miłości, ani do nawiązania więzi – byłem w stanie świrować, ale nie potrafiłem poczuć nic na serio, byłem w stanie całymi godzinami uczyć się czyichś ust swoimi ustami, ale nie miałem ochoty uczyć się ich umysłów. Może wszyscy chłopcy w college’u byli tacy jak ja, a może byłem jakiś pojebany, zresztą cokolwiek było przyczyną, dość, że spędziłem tamte lata samotnie, a sporadyczne wzajemne macanki rozjaśniały mój krajobraz jak błyskawica, by na powrót pogrążyć mnie w ciemności.
Wszystko to brzmi ponuro, choć nie o to mi chodzi, bo nie miałem depresji, ani nie byłem samotny. Miałem przyjaciół, dobrze się bawiłem, nie odczuwałem braku namiętnych uczuć jako brzemienia. Jedynie wieczorami, gdy odrobiłem pracę domową i kleiły mi się oczy, wracałem myślami do słów Jaretha: bój się mnie, kochaj mnie, słuchaj mnie. Chciałem posiadać, mieć na własność, rżnąć chętne dupy, wciskać w nie paluchy, chciałem rzucić kogoś na kolana i żeby na dodatek ten ktoś cieszył się z faktu, że przede mną klęczy.
Pragnąłem kogoś, dla kogo byłbym całym światem.
Na lekcjach wychowania seksualnego poznaliśmy termin aromantyczny i zdawało mi się, że zrozumiałem, o co chodzi. Byłem aromantycznym biseksualistą i mogłem cieszyć się z życia, z przyjaźniami i sensem bez miłości, i to byłoby okej. Jasna sprawa. Wynikało z tego, że nie zakocham się w college’u? Jasna sprawa. Wynikało z tego, że jedyną aktywnością, której wyobrażenie sprawiało, że moje serce biło szybciej, i która nasuwała mi na myśl takie rzeczy jak śluby i na zawsze, było klęczenie, ruchanie w usta sięgające do gardła i najgrzeszniejsze odmiany dyscypliny? To nie była romantyczność – w najmniejszej mierze, to były rzeczy, o których musiałem myśleć, żeby dojść, kiedy waliłem konia pod prysznicem.
Problem polegał na tym, że dwie sprawy były i nadal są beznadziejnie splątane w moim życiu: moja zdolność do kochania i moje pragnienie władzy. I obie są dodatkowo splątane z moją biseksualnością. Czy dlatego częściej kręciłem w college’u z chłopakami niż z dziewczynami, bo chłopcy lepiej znosili brutalne traktowanie, choć i tak nie było ono takie szorstkie i twarde, jak bym sobie tego życzył? Czy dlatego częściej spotykałem się w liceum z dziewczynami, że z nimi łatwiej było przeprowadzać drobne ćwiczenia z dominacji? Wybór lokalu. Decyzja, kto siądzie za kierownicą. Płacenie rachunku. Wszystko to było ugruntowane w kulturze, w stereotypach decydujących o tym, jak chłopcy odnoszą się do chłopców i jak chłopcy odnoszą się do dziewcząt. Jednak wszystko to było równie głęboko ugruntowane we mnie, w tym węźle, którego nie mogłem rozplątać i którego rozplątywać kosztem komfortu i bezpieczeństwa swego kochanka nie zamierzałem. Mogłoby się wydawać śmieszne, że pobożny katolik bez najmniejszego poczucia winy oddawał się rozwiązłym praktykom, lecz wzdragał się przed wymianą ról pana i niewolnika w łóżku, ja jednak zawsze wierzyłem, że sednem chrześcijańskiej etyki seksualnej jest wzajemna zgoda i szacunek. I dlatego przy każdej osobie, z którą się kochałem, angażowałem się w pełni w te dwie rzeczy – negocjowanie zgody i zaangażowanie oparte na szacunku. Nawet