Honor. Lene Wold
Читать онлайн книгу.Abd an-Nasir, największy ze wszystkiego jest wstyd – rzuciła beznamiętnym tonem matka, nie oglądając się na niego. – Największy ze wszystkiego jest wstyd.
To wszystko było takie bolesne i brutalne. W ciągu paru godzin mama spakowała i wyniosła całe dwadzieścia lat, które spędziła razem z Babą. Biegała tam i z powrotem między białą furgonetką a namiotem i ładowała wszystko do samochodu. Aż nie zostało nic więcej do wzięcia. Aż nic w ich domu po niej nie zostało.
W końcu stanęła między namiotem a samochodem, w dziwnym miejscu, które wydało mu się jakąś symboliczną ziemią niczyją. Zrezygnowana pokręciła głową. Tak jakby była zła na Rahmana i Nasira. Jakby to oni ponosili winę za to, że musi ich opuścić. Bo nie przemogła się, nie dała rady żyć z takimi ludźmi.
– Dlaczego mnie zostawiasz? – wyszeptał Rahman.
– Dlaczego nie chcesz już być moją mamą? – spytał Nasir. Łzy toczyły mu się po policzku.
Matka zamknęła oczy i zacisnęła usta. Teraz i ona zapłakała. Odpowiedziała, że sami kiedyś zrozumieją. Że przyjdzie kiedyś taki dzień, że spojrzą w lustro i zobaczą w nim jej spojrzenie – a nie spojrzenie ojca. Wytarła tusz, który jej spływał po policzkach szerokimi czarnymi smugami. Rahman spotkał jej wzrok. Zamknęła oczy. Odwróciła się i poszła, już więcej się nie obejrzała. Tak jakby nie potrzebowała nawet słowa pożegnania. Jakby ich nigdy nie znała ani nie kochała.
Nasir nie znosił tego jej ostatniego komentarza. Najpierw wpatrywał się całymi dniami w małe lusterko kieszonkowe, które zwykle wisiało u wejścia do namiotu, potem cisnął nim w złości i obiecał sobie, że nigdy więcej nie zajrzy do żadnego lustra.
– Widzę tam tylko kurwę, co się gapi – wytłumaczył i krzyknął do Baby, że nigdy, ale to przenigdy w życiu, nie będzie jak oni. – Nienawidzę jej i nienawidzę ciebie – rzucił.
Rahman widział, jak ta nienawiść rośnie, prędzej niż kiedykolwiek rosła miłość.
„Dlaczego jej nie zatrzymałeś?”, raz po raz Rahman pytał Babę. Ale on tylko odwracał wzrok i zaczynał mówić o czymś innym, aby uniknąć oczywistej odpowiedzi. Inni mężczyźni, których Rahman znał, mawiali zwykle, że kobietę trzeba bronić – nie tylko przed obcymi, ale także przed nią samą. Baba zawiódł jako mężczyzna i zawiódł jako ojciec. Pozwolił matce, by ich podeptała.
I teraz wszystko się zmieniło. Nasir był kiedyś najpopularniejszym chłopakiem w klasie, ale teraz nikt nie chciał się z nim pokazywać. „Chłopaki Abd an-Nasira”, mówili ludzie, jakby Abd an-Nasir to był olbrzymi, zaropiały wrzód pośrodku twarzy każdego z nich. Gdy szli do szkoły lub z powrotem, zawsze znalazł się ktoś, kto coś za nimi krzyknął, uśmiechnął się szyderczo, zadrwił z nich.
„Zasrane kundle”, wrzeszczał Nasir za dzieciakami, kiedy był jeszcze popularny. A wtedy one rozbiegały się po piaskach jak przerażone karakony. Lecz teraz nic, co Rahman albo Nasir mogli powiedzieć, nie było w stanie im pomóc. Po pierwszym mancie, jakie dostał, Nasir przestał się stawiać. Poddał się. Przestał się odszczekiwać, pogodził się z rzeczywistością. Od tej pory obaj znaleźli się na samym dnie społecznej hierarchii. Ci bez honoru, synowie człowieka, który pozwolił rządzić kobiecie. Potomkowie mężczyzny, który pozwolił kobiecie porzucić rodzinę. Wszystko, co złe, wszystko, co rozdzierało serce, było winą matki. To ona ich zniszczyła.
„Kozi syn, kazirodczy pomiot!”, wołali starsi chłopcy, układając dwa palce jednej ręki w kółko i szorując w tej dziurze tam i z powrotem palcem drugiej. Jeden z chłopaków wydawał z siebie postękiwania, co doprowadzało Rahmana do szaleństwa. Próbował zatykać sobie uszy, tak jak go kiedyś nauczyła mama. Jednak część z tego, co tamci mówili, trafiało go prosto w serce i zostawało w nim, kłując go jeszcze długo po tym, jak wrócił już do domu.
„Twoja matka to kurwa!”, wołali ze śmiechem.
„Bękart!”, krzyczeli, a ich słowa paliły i wżerały mu się w pamięć.
„Bękart, bękart!”, przelatywało mu przez głowę raz za razem, jak echo nie do zatrzymania, z jednej strony mózgu na drugą.
Rahman czuł, jak gotuje się w nim krew. Bulgocze i wrze. W żyłach na szyi dziko pulsowała. Chciał im wykrzyczeć w twarz, że jego mama nie jest kurwą, że jest odważniejsza niż wszystkie inne matki razem wzięte i że już niedługo, za parę lat, sami zobaczą, że tak będzie – wszystkie matki będą takie jak ona. Nowocześniejsze. Wiedział jednak, że to nic nie da. Poza tym sam już prawie w to nie wierzył. Cokolwiek powie albo zrobi, nic to nie pomoże. Był sam przeciwko grupie sześciu starszych chłopaków.
Przyśpieszył kroku i patrzył z nadzieją na najbliższy zakręt. Za stromym zboczem zniknie tamtym z oczu. Wybrał skrót przez kamienisty teren. Pobiegł truchtem przez gąszcz ostrych jak noże ostów, których kolce wbijały mu się w palce stóp, gdy nie uważał, gdzie stąpa. Spojrzał na swoje sandały, które dostał parę miesięcy temu. Były już zaczernione brudem. Twarde podeszwy skrzypiały przy każdym kroku. Mama dała mu je w przeddzień swego wyjazdu. Była w Ammanie, gdzie kupiła mu sandały i trochę za dużą jasnoniebieską dżalabiję.
„Żebyś miał na wyrost”, powiedziała.
Dżalabija strasznie mu się podobała. Była najładniejsza ze wszystkich, jakie w życiu dostał. Mocno uścisnął mamę i pocałował ją w policzek.
Przywiozła prezenty także dla Nasira, ale Baba tym razem nic od niej nie dostał.
Baba. Jego kochany Baba. „Ten ciemięga”, jak teraz nazywały go inne dzieciaki. Nikt nie był w stanie zrozumieć, jak matka mogła w ten sposób porzucić swoich synów. W Jordanii to kobiety wychowują dzieci i odpowiadają za nie, cokolwiek by się działo. Jakże mężczyzna miałby sam wychowywać dzieci? Przecież dom to nie jego domena. Na pewno wróci, mówiły matki paru jego kolegów. Uważały, że chciała tylko coś zademonstrować, zwłaszcza że nawet się nie pożegnała. Natomiast Rahman czuł, że tak czy owak jest już za późno. Nie chciał mieć matki, która ich w ten sposób zostawiła.
Byle wejść między skały, myślał, jeszcze tylko kilkaset metrów, potem znalazł się sam. Tu nikt nie mógł go dosięgnąć obelgami czy groźbami. Już niedaleko stąd był namiot, schowany wśród olbrzymich skalnych formacji z piaskowca i granitu. Bezpieczeństwo, które kiedyś symbolizował. Miejsce, które nazywał domem, odkąd nauczył się mówić. Bajt asz-szar – dom z włosia – jak mu wyjaśnił Nasir. Baba i mama sami utkali sukno, z wełny własnych owiec i kóz. Czarna sierść kozy i brązowe runo owiec w połączeniu sprawiały, że namioty były jakby w paski. „Te brązowe paski to ja, a te cuchnące, czarne kozie to wasz ojciec”, mawiała mama z szelmowskim uśmiechem, zerkając na Babę. Teraz ta tkanina przypominała, że dom stworzyli razem, we dwoje, i że jednego z nich brakuje. Wszystkie zapachy, dźwięki, słowa i smaki, które kiedyś zmieniały namiot w dom – uleciały. Pozostał miraż wśród pustynnych skał. Łupina. Dom bez rodziny. Bez godności.
Gdy w końcu wyszedł zza stromej skalnej ściany, spostrzegł Nasira, który siedział przed namiotem i grzebał patykiem w piasku. Zamaszyście rysował swoje imię, potem je gniewnym gestem zamazywał. Pisał Nasir i szeptem wypowiadał to słowo. Rahman przystanął i przyglądał się ponurej postaci brata siedzącego z pochyloną głową. Czy mógł coś zrobić, żeby podnieść go na duchu? Odkąd mama od nich odeszła, nie uśmiechnął się ani razu.
Rahman zatrzymał się parę metrów od namiotu. Nie wiedział, czy Baba już wrócił do domu. Czy może tego ranka znowu nigdzie nie pojechał, tylko leżał na swoim posłaniu i płakał. Przetaczał się z kilimu na kilim i wyrywał sobie długą brodę, niezmiennie cuchnąc alkoholem od prawie dwóch miesięcy.
– Nasir! – zawołał Rahman i pomachał