Czas Wagi. Aleksander Sowa

Читать онлайн книгу.

Czas Wagi - Aleksander Sowa


Скачать книгу
ty leżysz w kajdankach. Zrobiłem cię jak małolata, więc kto jest tutaj frajerem?

      – Poluzuj mi to gówno, bo mnie boli.

      – Ostrzegałem.

      – Ale z ciebie skurwysyn.

      – To komplement?

      – Nic na mnie nie masz!

      – To się okaże. – Emil przystąpił do przeszukiwania delikwenta, słysząc, że nadjeżdża radiowóz. Po chwili samochód zatrzymał się przed nimi. – Masz jakieś fanty?

      – Nie gadam z kurwami.

      – Nóż, broń, niebezpieczne narzędzia?

      – Będziesz mnie obmacywał, pedale zjebany? Wal się na ryj.

      – Albo coś, czego nie powinieneś mieć?

      – Ciebie nie powinienem mieć na plecach, chuju parszywy. Nic na mnie nie masz! Słyszysz?!

      – Sam się przypucowałeś, że obrobiłeś kiosk.

      – Kłamałem.

      – I nazwałeś mnie psem. I chujem, w licznych wersjach.

      – A co, robisz jako konduktor?

      – Może jestem psem – mruknął policjant – ale nie pierdolonym. A nazywanie mnie chujem też nie leży w dobrym tonie.

      Kosar wysiadł, uśmiechnął się i pokręcił głową. Zrobił to jednak nie z powodu wymiany zadań, lecz dlatego, że był to kolejny przypadek, kiedy za sprawą Emila w jakiś niewytłumaczalny sposób znaleźli się dokładnie tam, gdzie powinni.

      – Nie wiedziałem, że jesteś gliną.

      – A jak to wyjaśnisz? – Emil wyjął wytrychy z kieszeni włamywacza.

      – Nie moje. Gówno mi możecie zrobić!

      – Przeciwnie. Zatrzymaliśmy cię z wytrychami przy obrobionym kiosku. Zabezpieczymy sprzęt, a potem biegły od mechanoskopii się wypowie, czy to tym się tam wpierdoliłeś.

      – Znalazłem, jak se tędy przechodziłem. Spierdalajcie.

      – Dlaczego się zatrzymałeś na moje wezwanie? – wtrącił Kosar.

      – A kim ty, kurwa, jesteś, pajacu jeden? Skąd mogłem wiedzieć, że jesteś psem…

      – Krzyczałem „stój, policja”.

      – Nie słyszałem. Mam zapalenie ucha.

      – Lekarz to sprawdzi.

      – Dobra, dobra… Poluzujcie mi te jebane obrączki – powiedział już spokojniej skuty. – Co ja wam zrobiłem, że traktujecie mnie jak śmiecia?

      – Uciekałeś, nie reagowałeś na polecenia i masz wytrychy. Te trzy fakty nie pasują do laryngologa.

      – Myślałem, że chcesz mnie napaść – stwierdził bezczelnie zatrzymany.

      – I niebieskiego światła też nie widziałeś?

      – Oczy mam prześwietlone.

      – Na rentgenie robisz, tak? – zadrwił Emil.

      – Nie. Źle widzę, bo rower spawałem spawarką, ramę, i oczy sobie prześwietliłem. Myślałem, że on chce mnie napaść.

      – Lepiej nie myśl – skwitował Kosar. – To nie jest twoja najmocniejsza strona.

      – Jak Boga kocham – zarzekał się włamywacz.

      – Boga, tak? – powtórzył Emil.

      – I Matkę Boską.

      – Wydaje ci się, że jesteś cwany? Że nic na ciebie nie mamy?

      – A macie? – Zatrzymany się uśmiechnął. – Wytrychy znalazłem, to wziąłem.

      – Po co?

      – A ciekawy jestem. Ciemno i nie widać dokładnie, obejrzeć chciałem w domu, w dobrym świetle. Tym bardziej że oczy mam prześwietlone. A uciekałem, bo mnie goniłeś. Wiadomo, noc, Praga, niebezpiecznie, więc się bałem, co nie? I uszy mam chore, to nie słyszałem, żeście gliny. Bez munduru, legitymacji też nie pokazaliście. Dla mnie to napad.

      – Napad?

      – No, a co? Przecież nie pokazaliście blachy. Najpierw mi ją pokażcie, a potem powiedzcie, za co się przypierdalacie, za co zostałem skuty, zatrzymany i pobity.

      – Nie pierdol.

      – No, co „nie pierdol”? Skargę złożę.

      – Do konia na Służewcu pisz. Kosar? Jak tam?

      – Sprawca wszedł, otwierając zamek wytrychem. Splądrował środek. Nie wygląda na to, żeby coś zabrał.

      – No widzisz – ucieszył się skuty. – Mówiłem ci, nic na mnie nie masz. Nawet jak mnie zamkniesz, to i tak za parę godzin będę śmiał ci się w twarz. Żaden prorok nie da mi nawet zarzutu. Nic na mnie nie macie poza wytrychem, ale to nic nie znaczy. A to, że coś tam opowiedziałem o włamie, to gówno warte. Wszystko w temacie.

      Emil spojrzał na Kosara. Ten wzruszył ramionami. Jego mina nie pozostawiała złudzeń. Intuicja go nie zawiodła, ale fakt pozostał faktem: włamywacz niczego nie ukradł.

      – Co najwyżej zniszczenie mienia, ale kto mi to udowodni? – szedł w zaparte schwytany.

      – A wiesz, kto jest właścicielem tego kiosku?

      – Chuj mnie to obchodzi.

      – A powinno – rzucił Emil. – Bo tak się składa, że mnie obchodzi. Facet ma trójkę dzieci i zapierdala od rana do wieczora, wiesz? Jest już teraz pewnie na nogach, bo zaraz pojedzie na giełdę…

      – Moja wina, że jest frajerem?

      – …a ty przychodzisz, żeby komuś takiemu kiosk obrobić?

      – Myślałem, że trzyma tam jakąś kapustę – odparł włamywacz i mrugnął. – Ale oficjalnie nie mam z tym nic wspólnego.

      – No jasne – zakpił Kosar, po czym spojrzał na Emila i uniósł brwi.

      – Normalnie to bym sobie odpuścił takiego szmaciarza jak ty – powiedział Emil – ale widzę, że z ciebie wyjątkowy gnój wychodzi. Musisz dostać nauczkę.

      – Nic mi nie możesz zrobić.

      – Mylisz się.

      – A co? Rozpłaczesz się tutaj? – zapytał włamywacz.

      – Wpierdolę ci.

      – Nie możesz.

      – Mogę. I zrobię to. Tutaj i teraz.

      Zatrzymany spojrzał na Kosarewicza. Ten zrobił minę na znak, że o niczym nie wie i ma z tym nic wspólnego.

      – Poskarżę się. Z roboty was wypierdolą.

      – Straszysz – zakpił Emil – czy obiecujesz?

      – Uświadamiam cię.

      – Co ty Wisłocka jesteś? A właśnie, jak się nazywasz?

      – Po co ci to?

      – Kartkę z choinką na święta planuje ci przesłać. Zawsze tak robi, jak komuś wpierdoli – wyjaśnił Kosar. – Żeby go delikwent pamiętał.

      – Powiesz po dobroci czy ci mam przypierdolić? – zapytał Emil ciszej, po czym kiwnął głową, wyjął paczkę cameli i podsunął zatrzymanemu. Nie widząc reakcji, wyjął papierosa. Niezapalony tytoń miał piękny,


Скачать книгу