Czas Wagi. Aleksander Sowa

Читать онлайн книгу.

Czas Wagi - Aleksander Sowa


Скачать книгу
częściowo załatwia sprawę. Co ty na to?

      – Uderzyłem się o twój łokieć. – Wroński podnosi się z ziemi i wyciera rękawem rozciętą wargę. Spogląda na krew i nabiera powietrza. Patrzy roziskrzonym wzrokiem to na Emila, to na Kosarewicza. Wreszcie kiwa głową. – Może być?

      – No, a dalej? – pyta zachęcająco Emil. – Ciekawie zacząłeś.

      – Pobiegłem.

      – Gdzie?

      – W nieznanym kierunku.

      – No nie wiem, nie wiem, coś mi tu nie pasuje.

      – Ale tak było! Naprawdę! – dodaje skwapliwie Wrona, po czym spogląda na obu gliniarzy i się uśmiecha, aż widzą świeżą krew na jego zębach. A potem kolejny raz ociera rękawem posokę z ust. Pociąga nosem i krzywi się z bólu. Widać, że ciosy w korpus zrobiły na nim spore wrażenie. – Tak było.

      – Z tym że nie do końca.

      – Czemu?

      – Bo kilka dni później jakiś gówniarz przyniesie do kiosku pieniążek w kopercie na zamek. Wystarczy też na ślusarza. No, Wrona? Co ty na to? Chyba że wolisz inaczej?

      – Nie.

      – Tak myślałem. Tylko pamiętaj: sprawdzę. A jak mnie zrobisz w chuja, to cię znajdę i wtedy nie będzie już nigdy żadnego układu, jasne?

      Spoglądają na włamywacza. Wroński stoi obity, przegrany i zdziwiony, ale po chwili uśmiecha się, bo żaden policjant go tak nie potraktował. Zakłada kaptur, spluwa krwią, odwraca się i znika w porannej mgle.

      6

      Pierwsze, co poczułam po odzyskaniu przytomności, to ból na skrępowanych nadgarstkach, poobijanych żebrach i twarzy. Złamany nos już nie krwawił. Nigdy się nie zastanawiałam, jak mogą boleć ręce, kiedy krew nie dochodzi w nich tak, jak powinna. Potem mój umysł dopadł strach. Nie był to zwykły strach. Nie był to strach, jakiego doświadcza większość kobiet, większość ludzi, takich jak ja. Nie był to strach, jakiego przeciętny człowiek doświadcza czasami w życiu – taki strach pojawia się w życiu jeden raz. Rzeczywistość zostaje skonfrontowana siłą z faktem owej strasznej, bezlitosnej i zimnej prawdy: śmierć istnieje. Jest blisko, bardzo blisko. Wciąż żyję, ale niebawem być może umrę. Coś takiego czują pewnie samobójcy po tym, jak ich stopy oderwą się od dachu budynku, mostu, krawędzi peronu. I skazani na śmierć przed plutonem egzekucyjnym. Poczułam strach tak intensywnie, że zrozumiałam, czym jest strach w najbardziej przerażającym, bezlitosnym wydaniu, jakim bywa, kiedy dotyczy życia i śmierci. Moje ręce i nogi wpadły w niemożliwe do opanowania drżenie. Serce przyspieszyło gwałtownie. A potem przyszły mdłości. Nie wpadłam w panikę z bólu i obaw, nie straciłam zimnej krwi. Zdrętwiały język i zaślinione od knebla usta dały mi jasny sygnał: jesteś o krok, o kilka sekund, o włos. Boże! – pomyślałam. – Nie mogę się zrzygać! Jeśli to się wydarzy, jeśli nie zapanuję nad ciałem, uduszę się wymiocinami. Nie chcę umierać w rzygowinach. Starałam się przypomnieć sobie to, co się wydarzyło i jak się tutaj znalazłam. Próbowałam skupić myśli na ostatnim wspomnieniu: samochód, trzej mężczyźni, kwaśny zapach potu, szamotanina. Uderzenie tuż pod piersią, które zabrało dech. Ból. Cios w twarz niczym olśnienie. A potem niebyt. Cisza. Sen. I strzykawka w ręce jednego z nich. Głosy. Podniesione, męskie. Urywane zdania. Szybka jazda samochodem. Jakiś strzał. Pisk w uszach. Intensywny zapach kordytu. Ciemność za oknem. I strach… kiedy uświadamiałam sobie, że otaczają mnie ciemność i cisza. Ktoś mnie porwał, uprowadził, uwięził. Cisza, która niczym pudło rezonansowe gitary zwielokrotniła moje obawy przed tym, co się może stać. Co prawdopodobnie się stanie. Cisza będąca w istocie mrożącym krew w żyłach odcięciem wszelkich otaczających mnie dźwięków. I wtedy strach, jaki poczułam wcześniej, wydał się prawie dziecinnym lękiem. Dopiero teraz stał się prawdziwy, namacalny, wyostrzony za sprawą tajemniczego pokrętła w mojej głowie. Strach przed tym, co w każdej chwili może nadejść. A więc tak wygląda śmierć. Ciemność i cisza, pomyślałam, zapadając w pełen koszmarów, niespokojny sen. Sen, w którym przez następne tygodnie to, co nierzeczywiste, nieustannie mieszało się z przerażającą rzeczywistością oczekiwania na to, aż przyjdą i mnie zabiją.

      7

      Prywatny detektyw Krzysztof Szczerzucki, stojąc przy oknie, patrzył przymrużonymi oczyma na turystów, po czym uniósł oczy ku niebu i pokręcił głową. Wracając za biurko, spojrzał na wyświetlacz telefonu komórkowego. Brak połączeń i wiadomości psuł detektywowi humor. Mężczyzna westchnął i założył okulary. Faktura opiewała na dwadzieścia pięć tysięcy. Szczerzucki podpisał dokument, następnie wstał i za drzwiami bez słowa przekazał fakturę sekretarce. Kobieta skinęła głową, a detektyw zamknął drzwi. Znów usiadł przy biurku, wyjął cygaro, szklankę i kwadratową butelkę. Odkręcił szkocką, wciąż zastanawiając się nad tym, co powinien zrobić, po czym zakręcił korek. Nie lubił szkockiej, więc schował Johnniego Walkera. Whisky jest dobra dla obiecującego klienta, z poważnym zleceniem albo grubym portfelem. Taki drink robi dobre, profesjonalne wrażenie, pomyślał, nalewając ciepłą wódkę do szklanki. Wypił, schował butelkę i szklankę, a potem z ulgą oparł plecy na fotelu z czarnej bydlęcej skóry. Rozkoszował się palącym uczuciem oraz gorącem, jakie rozgrzało żołądek.

      – Dwadzieścia pięć kawałków to i tak nieźle – mruknął.

      Dostał pieniądze i trafiła się okazja na więcej. Znacznie więcej, pomyślał, sięgając do szuflady. Mimo wszystko był zadowolony. Znów nalał, tym razem mniej. Schował butelkę i zamiast wypić wódkę od razu, przez kilka minut intensywnie wpatrywał się zawartość szklanki. Wreszcie jego twarz się rozluźniła.

      – No i pozamiatane – mruknął, wlewając wódkę w gardło. – Bo tylko doświadczenie może być naprawdę skuteczne – wyrecytował, celując palcem w wyimaginowanego słuchacza, po czym skrzyżował nogi na blacie monumentalnego biurka z drewna tekowego. To zdanie odczytywał każdy, stając przed przeszklonymi drzwiami prowadzącymi do Biura Detektywistycznego Szczerzucki.

      8

      W pierwszych dniach lipca chłodny wiatr od wschodu pchał ciężkie chmury nad Warszawę. Padało od kilkunastu dni. Prognozy pogody nie nastrajały optymistycznie.

      Minister Braun łypnął okiem na gościa.

      – To się źle dla nas skończy! – powiedział. – Najpierw śmiertelne pobicie studenta w Krakowie, potem zabójstwo w liceum Pułaskiego, a teraz porwanie córki człowieka z listy najbogatszych Polaków! Co jest z tą naszą policją, panie komendancie?

      – Mamy pecha.

      – Pecha?

      – Zbieg niefortunnych zdarzeń – opowiedział komendant. – Niemal w tym samym czasie.

      – No, ale przecież tak nie może być! Trzeba coś zrobić!

      – Musimy…

      – My? To pan jest od takich spraw.

      – To nie moja wina.

      – A czyja? – Minister uderzył dłonią w stół. – Moja? To ja się będę musiał tłumaczyć z tego przed kamerami. I co im powiem?

      Komendant główny policji nie odpowiedział. Uniósł podbródek, przełknął ślinę i spojrzał kątem oka na posła. Wagniewscy starali się zainteresować sprawą wszystkich ludzi polityki, których znał.

      – To może oznaczać koniec mojej kariery! –


Скачать книгу