Chamo sapiens. Jacek Fedorowicz
Читать онлайн книгу.1f1k9516s5e69y8b12r6a26ffeba82d.jpg"/>
Z ilustracjami autora
rysowanymi specjalnie do tej książki, ale także wysupłanymi z szuflad, żeby się nie marnowały, zarówno niepublikowanymi, jak i publikowanymi niegdyś w: „Szpilkach”, „ITD”, „Na przełaj”, „Radarze”, „Teatrze”, „Runners World”, „Urodzie”, w komiksach (między innymi o historii pierwszej „Solidarności”), w „Stolicy”, „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Bałtyckim”, poznańskim „Kaktusie”, nowojorskim „Przeglądzie Polskim”, w poprzednich książkach – przepraszam, jeżeli o czymś zapomniałem – a także powielanymi osobiście, acz nielegalnie, techniką sitodrukową w latach osiemdziesiątych. Stąd rozrzut formy i hulanka różnych technik.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
(Uwaga! Proszę nie omijać, bo to jest moja konferansjerka, czyli coś, co dla mnie było zawsze najważniejsze w całym przedstawieniu – estradowym, telewizyjnym, w spektaklu kabaretowym – znacznie ważniejsze niż jego zawartość. Pod warunkiem jednak, że to ja je prowadziłem. A tu właśnie prowadzę).
W roku 2018 skończyłem 81 lat. Od lat 65 zajmuję się rozśmieszaniem. Nie tylko rozśmieszaniem, ale rozśmieszanie było zawsze najbardziej widoczne, więc się nie dziwię, że z tym się głównie kojarzę, i nie mam nic przeciwko temu. Czasem nawet wyłażę ze skóry, żeby nie zawieść oczekiwań, i robię wszystko (w granicach przyzwoitości), żeby ludzi rozśmieszyć. Taka jest niepisana umowa: skoro kupili bilety i przyszli albo skoro włączyli odbiornik, to muszą się zaśmiać. Jeżeli ich nie rozśmieszę, będę tym, co nie dotrzymał umowy.
Uśmiechnięte twarze na widowni sprawiały mi zawsze ogromną satysfakcję, choć zdarzało się, że śmiech widowni słyszałem nie w tych momentach, w których się spodziewałem. A w spodziewanych z bólem słyszałem ciszę. Ale to inny temat. Mimo wszelkich moich niedostatków autorskich usiłowałem rozśmieszać przez całe dziesięciolecia, na różne sposoby. A to w filmie, a to na scenie, w telewizji, w kabarecie, w radiu, okresowo za pomocą żartów rysunkowych, karykatur, nawet poprzez podśpiewywanie – tak to nazywam, bo słowo „śpiewać” byłoby tu grubą przesadą.
Każde rozśmieszenie radiosłuchaczy, telewidzów, widowni kinowej, kabaretowej czy teatralnej musiało być poprzedzone napisaniem tekstu. W ciągu sześćdziesięciu paru lat powstało więc tych tekstów tyle, że mój mózg ogólnej ich liczby ogarnąć nie jest w stanie. Umówmy się, dużo tego było. I teraz ciekawostka: nigdy w ciągu tych sześćdziesięciu paru lat nie wydałem najmniejszego bodaj zbioru tych tekstów.
Nigdy!
Owszem, zdarzało się, czasem, gdzieś, przy okazji wspomnień, opracowań, omówień, że – aby zilustrować jakiś problem, podeprzeć tezę przykładem – dawałem do druku coś, czego przeznaczeniem była scena lub antena radiowa. Były to jednak przypadki sporadyczne.
W niniejszej książce publikuję wybrane monologi, dialogi, skecze i scenki po raz pierwszy.
Dlaczego dopiero teraz? Miałem zawsze najprzeróżniejsze opory. Przede wszystkim uważałem, że jeżeli przeznaczeniem tekstu jest bycie usłyszanym, nie zaś przeczytanym, to należy go wypowiadać, a nie drukować. Pisanie „do słuchania” to nie to samo, co pisanie „do czytania”. Na pewno trochę z tym przesadzałem, ale mówię (przepraszam, piszę!) jak było.
Drugi powód. Od najmłodszych lat nie znosiłem żartów zapowiadanych jako żarty. Zawsze wolałem, żeby coś śmiesznego zaskakiwało w tekście pomyślanym nie jako rozrywający, ale opowiadający o czymś, niekoniecznie śmiesznym. Kochałem od dziecka Kazimierza Rudzkiego i Bustera Keatona (a dziś dołączam Andrzeja Poniedzielskiego) za ich kamiennie poważne twarze sugerujące absolutny brak świadomości, że publiczność właśnie ryczy ze śmiechu. Za niewybaczalny błąd uznawałem to, co robił satyryczny tygodnik „Szpilki”, byłem wręcz zniesmaczony stałym ogłoszeniem wzywającym czytelników do przysyłania opisów zjawisk lub zdarzeń nagannych („…prosimy tylko, by sprawa opisana została po prostu i zgodnie z faktami…”) i obiecującym, że zjawisko zostanie odpowiednio, przez redakcyjnego fachowca, wyśmiane. Drażniło mnie to przez wiele lat, z praktyką tą zerwał dopiero Krzysztof Teodor Toeplitz, objąwszy funkcję naczelnego w roku 1970; odnowił pismo poprzez wyplenienie natrętnej „humorystyczności” deklarowanej na każdym kroku i w ten sposób wydatnie je poprawił. W moich oczach przynajmniej.
Trzeci powód. Przez długie lata byłem przekonany, że publikując, działałbym na własną szkodę. Jestem wychowankiem czasów, kiedy to dwa dobre monologi (dwa, bo jeden w pierwszej części składanki, drugi w drugiej) mogły zapewnić kabaretowemu rozśmieszaczowi dostatnie życie przez dwa, trzy lata co najmniej. Mógł zaciągnąć się do jakiegoś objazdowego zespołu i ruszyć w Polskę. Mówił swoje dwa monologi w kolejnych miastach, grając czasem dwa lub trzy razy dziennie, zbierał burzliwe oklaski i wracał do domu z workiem pieniędzy. Publikować taki tekst? Żeby ktoś wziął sobie i wykonywał?
Pozbawiając pieniędzy prawowitego wykonawcę? Wykluczone! To tak jakby pozostawić kurę znoszącą złote jajka w poczekalni dworcowej bez opieki.
Tak było oczywiście tylko za socjalizmu, choć tu też pewnie przesadzałem z takim podejściem do tekstów, nie wiem, nie twierdzę, że robiłem słusznie, staram się tylko wytłumaczyć z mojego dziwactwa. Bo jestem chyba jedynym spośród wielu piszących „do śmiechu”, który wydawał wiele różnych książek z felietonami „do czytania”, wspomnieniami, ale książki z tekstami „do mówienia” nie wydał jeszcze nigdy.
Być może nikt by mi tego nie chciał wydać, a gdyby jednak, to kto wie, być może w księgarni nikt by książki nie kupił. Tak, tutaj może się zrodzić podejrzenie, że te teksty nie są wiele warte, słusznie więc, że do dziś nie ujrzały światła dziennego. Dodam, że ja tak podejrzewałem zawsze, co jest kolejnym powodem, że jako autor tekstów odważnie anonsowanych, że są „do śmiechu”, debiutuję w wieku lat osiemdziesięciu jeden. A może nawet i dwa, bo drukowanie potrwa.
Jednak – uwaga – podejrzewałem, ale już nie podejrzewam. To nie mogą być teksty zupełnie nic niewarte, bo jednak śmieszyły różne widownie i to wiele razy. Słyszałem na własne uszy. Niech więc stracą w formie drukowanej choćby i połowę wartości śmiechotwórczej (pozbawione mojego niepowtarzalnego wykonania), ale coś w nich jednak przetrwa, proszę mi pozwolić na pozostanie przy takiej nadziei.
W jednym tylko punkcie moje obawy będą niezmienne aż do końca: otóż zawsze miałem sobie do zarzucenia przesadne uleganie chwili i pisanie tekstów, które śmieszyły w – powiedzmy – styczniu bardzo, w lutym już mniej, w marcu wcale, w kwietniu zaś wywoływały pomruki niezadowolenia, że oto autor zajmuje się tak przebrzmiałymi problemami, wydarzeniami zapomnianymi kompletnie, omówionymi już dokładnie przez innych autorów, na ogół udatniej zresztą. Starałem się do tego nie dopuszczać, zmieniałem teksty, uaktualniałem, jakoś wychodziłem na swoje, nie muszę chyba jednak tłumaczyć, że w wydanej książce zmienić niczego już się nie da, chyba żeby mi się udało włamać do mieszkań tych kilku osób, które książkę kupią, i kolejno w ich egzemplarzach pozmieniać, co trzeba. Podobno mój kolega po fachu, malarz Edgar Degas, ten od baletnic, wszystkie swoje obrazy – już po sprzedaniu – przemalowywał.
Ostatni powód debiutu w wieku podeszłym to moje przyrodzone bałaganiarstwo. Zawsze odkładałem (i nadal to robię) wszystko nie