Rywalizacja i miłość. Amalie Berlin
Читать онлайн книгу.nie ma córki! – Wyraźnie się ożywił.
– Okej, zrobiłeś coś innego – stwierdziła. – Pierwszy raz spotykam człowieka, który tak bardzo nie chce o tym mówić.
Wzruszył ramionami.
– No to co?
Pokręciła głową, spoglądając w stronę domków.
– Jak się tam zainstaluję, wrzucę do plecaka coś ciężkiego i ruszę do lasu – powiedziała. – Wiem, że do nikogo innego się nie odezwiesz, więc pozwolę sobie zaproponować ci drugi pokój w domku, gdybyś zapragnął wygodnie się przespać. Żeby jutro nie mieć sztywnego karku. Jak nie chcesz brudzić łóżka, możesz spać na kanapie. Albo na podłodze. Przejdę nad tobą, nawet się nie potykając. No może raz lub dwa.
Jej największym problemem był błąd, który popełniła w podaniu, powołując się na doświadczenie w skokach spadochronowych. Dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. Wypełniała ten wniosek z myślą o przyszłości, kiedy miałaby już za sobą ukończony kurs oraz kilkanaście skoków. Niewiele brakowało, ale na przeszkodzie stanęły kłopoty rodzinne. I tak w aktach zostało kłamstwo.
Skoki nie były wymagane, by dostać się do programu, ale gdy już się zakwalifikowała, nie miała możliwości tego odkręcić.
Marzyła, by intensywny bieg tak ją zmęczył, że nie miałaby siły myśleć o konsekwencjach.
Beck podniósł się z trawy.
– Nie przesadź z obciążeniem. To trudny teren, na dodatek będzie ciemno.
– Uważasz, że padnę?
– Pytałaś o radę. Nie ryzykuj niepotrzebnie. – Strzepywał źdźbła trawy z pośladków i umięśnionych nóg, po czym powiedział coś, co odciągnęło jej uwagę od jego ciała. – Jeżeli już teraz odpadniesz, przed tobą kolejny rok, zanim wrócisz do czynnej służby.
Tak, oczekiwała porady. I ją otrzymała.
Z drugiej strony, „już teraz” zabrzmiało jak ocena. Była zła, ale jednocześnie była mu niemal wdzięczna za te słowa. Atrakcyjne opakowanie ciągliwego nugatu. Nagle wydał się jej zdecydowanie mniej atrakcyjny.
– Przywykłam do zadań bardziej wymagających niż bieg leśną ścieżką.
– Bardzo nierówny teren.
Nadal wątpił, że jest zdolna biec tą ścieżką. I nie odpowiedział na zaproszenie do domku. Okej, niech nocuje w pikapie.
Zrobił kilka wymachów ramionami, po czym ruszył ku ścieżce za swoimi podopiecznymi.
Trasa miała osiem kilometrów.
Jeżeli się pospieszy, zdąży zanieść rzeczy do domku, a potem go dogonić. Wtedy doceni jej sprawność. Nie upadnie, nie dzisiaj ani jutro. Na pewno nie „już teraz”.
Nadal miała ochotę podciąć mu nogi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Biegł rytmicznie, od czasu do czasu zmieniając tempo, by dostosować je do nierówności terenu. Mijał różne gatunki wiekowych sosen, świerków i dębów.
W połowie trasy czekało na niego to, co brał pod uwagę, decydując się wrócić na szkolenie – rozłożysty dąb bezszypułkowy. W całym stanie takich dębów rosło mnóstwo, ale on upodobał sobie akurat ten okaz. Nazwał go Starym Człowiekiem.
Niecały metr nad ziemią, w rozgałęzieniu konarów, można było wygodnie się usadowić jak na drzewie przed domem rodziców. Cień, spokój, schronienie przed upałem pośród świergotu ptaków. W takim miejscu łatwo zapomnieć, że nie jest się tam, gdzie chce się być.
Treadwell ma go za upartego głupca albo kogoś, kto nie myśli o kolegach z drużyny. Ilekroć wyłamywał się z protokołu, miał po temu słuszny powód. Ratowanie ludzkiego życia. Szedł za sygnałami, które dostrzegał.
Albo mu się tylko wydawało, że dostrzegał.
Może to w tym problem. Może niczego nie widzi, a jedynie to sobie wyobraża.
Gdyby nie tamten pożar, mógłby zostać strażnikiem leśnym w pełnym wymiarze.
Poprzez listowie popatrzył na ciemniejące niebo. Trzeba było wziąć z sobą radiotelefon, żeby być na bieżąco, co dzieje się z jego zespołem.
Jeszcze nie zdążył się w pełni zrelaksować, gdy usłyszał, że ktoś nadbiega. Spiął się. Od razu wiedział, kto to jest. Musiała pędzić jak wicher, by go dogonić.
Zatrzymała się tak gwałtownie, że aż potknęła się na wystającym korzeniu.
Bez namysłu zeskoczył z drzewa, żeby ją podtrzymać. Mało brakowało, a by upadła.
– Okej?
Ciepło jej ręki wzbudziło w nim falę pożądania.
Gdy tak stanęli twarzą w twarz, Lauren znieruchomiała. Nawet w półmroku uderzył go niesamowity kolor jej oczu.
– Wszystko w porządku. – Dopiero teraz opuściła wzrok na ich dłonie, a on się zorientował, że gładzi jej rękę.
Odsunął się natychmiast, zastanawiając się, jak się zachować, co powiedzieć, gdy zrobiło się coś tak idiotycznego.
Pomogła mu.
– Nie biegniesz? – wysapała.
Trudno powiedzieć, czy z braku tlenu, czy z innego powodu. Tych samych słów użył, gdy wcześniej chciał się jej pozbyć.
Gdy stanęła w nieco jaśniejszym miejscu, dostrzegł jej zaróżowione policzki. Śliczna. Kurczę, żadna inna nie wydała mu się tak pociągająca.
– Zrobię jeszcze dwa okrążenia.
– Ściemnia się.
– Biegłem już tędy po zmroku.
– W tym roku? – Jej oddech stopniowo się wyrównywał.
Pojął tę aluzję, ale nie chciał z nią biec, bo przekształciłoby się to w rywalizację.
– Przecież wiesz, że to nie jest wyścig.
– Wiem.
– Ale biegnąc, dawałaś z siebie wszystko, jakbyś się ścigała.
– Biegłam, żeby cię dogonić, a nie żeby wygrać.
Ruszył swobodnym tempem, żeby mogła z nim się zrównać, co też zrobiła.
– Dlaczego przewracasz oczami, jak ze mną rozmawiasz?
– Już ci powiedziałem, że to nie jest wyścig. Tutaj liczy się upór i wytrzymałość. Nie chodzi o to, żeby być najszybszym.
– Wiem – prychnęła. – Jestem strażakiem od sześciu lat, wychowanym przez strażaków, kilka pokoleń strażaków. Nie jestem głupia.
– A ciągle zachowujesz się, jakbyś uczestniczyła w zawodach. Pracuj nad sobą, nie staraj się robić wrażenia na innych.
Powinien był sobie odpuścić, poczekać do jutra albo chociaż do końca biegu. Chciał uporządkować myśli, a nie myśleć o jej pięknych oczach. W pewnej chwili wyobraził sobie lśniący, ciemnozielony kamień w ciemniejsze paski.
Ulubiony wisiorek matki.
Malachit i jego wypolerowane kawałki poutykane w różnych miejscach ich chaty.
Malachit, kamień, który uzdrawia.
– Stawiasz się, bo się martwisz o kumpli, którzy pojechali na akcję?
Kurczę, jeżeli rozmowa schodzi na ten tor, to lepiej przyspieszyć, by się od niej uwolnić. Nie odezwał się.
– Rozumiem, że nie