Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Читать онлайн книгу.

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta


Скачать книгу
czaiła się na pace. Ze względu na możliwość starcia z Chińczykami wziąłem ze sobą paru ludzi. Po doświadczeniach z Qingbao wolałem przesadzić, niż nie docenić przeciwnika.

      – Idzie! – zameldował Bugrowski.

      Zerknąłem dyskretnie zza gazety, od razu rozpoznałem Czugajewa. Kazach co prawda zapuścił brodę, ale jak to często bywa u Azjatów, nie mógł się poszczycić bujnym owłosieniem i rzadka bródka wcale nie maskowała rysów twarzy.

      – Teraz? – spytał Bugrowski.

      – Nie! Poczekamy.

      Chłopak zgodnie skinął głową.

      – Jak się nażre, łatwiej będzie go wziąć – zauważył.

      Tymczasem Czugajew usiadł przy narożnym stoliku, ze swojego miejsca mógł obserwować drzwi i całą salę, a dzięki oknom także część ulicy.

      – Cwaniak – mruknął poeta.

      – Wątpię, raczej ktoś nauczył go podstaw, ale to wszystko – zaprzeczyłem.

      – Chińczycy?

      – Najprawdopodobniej. W końcu nasz kontrwywiad też nie zasypia gruszek w popiele, jednak nie dali rady go złapać, a całą aferę wykryli dopiero po fakcie.

      – Jakoś nie widać tu żadnych skośnookich.

      – I dobrze. W takim razie weźmiemy go bez problemu.

      – Jestem głodny – powiedział z pretensją w głosie Bugrowski. – Może coś byśmy zamówili? Przecież on nas nie zna.

      – Naprawdę chcesz zjeść małego konika? – rzuciłem kpiąco. – Nie żal ci?

      – Oni na pewno mają i inne dania.

      – Jasne, z baraniny.

      – Dobrze przyrządzona baranina nie jest zła.

      – Ty się urodziłeś głodny i umrzesz głodny – westchnąłem. – Poczekamy w wozie.

      Chłopak naburmuszył się i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Nie miałem nic przeciwko temu, musiałem spokojnie rozważyć wszystkie za i przeciw. Skoncentrowany na żarciu Czugajew nie rozglądał się na boki, może lepiej byłoby rozpocząć akcję teraz, zanim wyjdzie z kulinarnego transu? Z drugiej strony, jeśli się naje, a widać było, że sobie nie żałuje, łatwiej będzie go schwytać. Odłożyłem gazetę, zanim jednak zdążyłem zrobić coś więcej, jeden z przechodniów stanął przy wejściu do knajpy, zwrócony twarzą do ciężarówki. Poczułem, jak wzdłuż kręgosłupa pełznie mi coś zimnego, z trudem przełknąłem ślinę.

      – Komandir? – rozległ się zaniepokojony głos Bugrowskiego. – Wyglądacie, jakbyście mieli zemdleć.

      – Zostajesz w wozie – powiedziałem. – Nie wychodź, cokolwiek by się działo!

      – Ale...

      Złapałem Dimę za ramię, ścisnąłem boleśnie.

      – To rozkaz! – powiedziałem z naciskiem. – Ten tam jest w stanie cię zabić, nie przerywając czyszczenia paznokci. – Wskazałem mężczyznę u wejścia do restauracji.

      – To tylko jeden Chińczyk – odparł chłopak, masując ramię. – On jest z Qingbao?

      – Nie. Z Qingbao mielibyśmy szanse, z nim nie.

      – Komandir!

      Wysiadłem z auta, pod pachą czułem ciężar tokariewa, tym razem służbowego – akcja była oficjalna – ale nawet nie sięgnąłem po broń. Często zastanawiałem się, czy jeszcze spotkam kiedyś Suna. No i spotkałem...

      Chińczyk powitał mnie uściskiem dłoni, po czym bez słowa wszedł do restauracji. Co było robić? Ruszyłem za nim.

      Usiedliśmy tuż przy oknie, naprzeciwko Czugajewa, Sun zamówił ajran.

      – Tylko to nadaje się tu do picia, chyba że chciałbyś spróbować kumysu – wyjaśnił.

      Skosztowałem ostrożnie pienistego napoju, nie był taki zły, kolejne łyki nawet mi smakowały.

      – Co teraz? – spytałem. – Pracujesz dla Qingbao?

      – Nie pracuję. To oni czasem pracują dla mnie.

      – Chronisz Czugajewa?

      – Po prostu chciałem z tobą porozmawiać, a biorąc pod uwagę, czym się zajmujesz, pomyślałem, że najprędzej cię spotkam, śledząc tego Kazacha.

      – A Qingbao? On już ich nie interesuje?

      – Ależ interesuje! Chcieli go zabić, tak na wszelki wypadek, ale im nie pozwoliłem.

      – Nie pozwoliłeś? I usłuchali?

      Sun wzruszył ramionami i uniósł kufel. Zauważyłem na jego przegubie srebrną bransoletę, postarałem się zapamiętać wyryte na niej znaki. Ki czort? Chińczyk nie wyglądał mi na amatora tego typu ozdóbek. Chyba że to pamiątka po zmarłej wnuczce.

      – Do rzeczy – powiedział, obciągając rękaw marynarki. – Możesz wziąć sobie Czugajewa choćby zaraz, nie będę ci przeszkadzał. Natomiast mam dla ciebie pewną propozycję.

      – Tak?

      – Wolałbym to omówić w innym miejscu, tu jest za dużo uszu.

      – U mnie?

      – Może być.

      Podałem mu adres, umówiliśmy się na rano następnego dnia. Sun odsunął niedopity kufel, położył na stole zwitek banknotów i zniknął.

      Podszedłem do Czugajewa, złapałem go za kołnierz, i nie zważając na opór, wywlokłem na ulicę. Protestującemu kelnerowi pokazałem milicyjną legitymację.

      Zabębniłem pięścią w burtę ciężarówki, a kiedy jeden z moich ludzi wyjrzał, żeby zobaczyć, co się dzieje, solidnym kopniakiem posłałem Czugajewa w jego ramiona. Bez ochrony chińskich agentów Kazach nie przedstawiał żadnego zagrożenia: ot, jeszcze jeden niezgrabny grubas, jakich wielu.

      – Wracamy – poleciłem Bugrowskiemu, gramoląc się do kabiny. – Już po wszystkim.

      Chłopak nie zapytał o Suna, rozumiał, że nie usłyszy ode mnie ani słowa o Chińczyku, choć jeszcze długo czułem na sobie jego spojrzenie. Zapewne doszedł do wniosku, że sam wyjaśni, kim jest mój tajemniczy rozmówca i dlaczego tak się go boję. Bogiem a prawdą, i ja chciałbym wiedzieć, kim jest Sun. Obiecałem sobie, że kiedy tylko wrócę do domu, skopiuję zapamiętane znaki i zabiorę się do tłumaczenia. Nie znam się na biżuterii, a moja znajomość chińskiego nie wychodzi poza podstawy tego języka, lecz bransoleta budziła mój niepokój. Mimo że zrobiona ze srebra, nie wyglądała na ozdóbkę, a archaiczne ideogramy miały jakiś związek z wojskowością. Instynkt mówił mi, że mimo rozlicznych kłopotów powinienem zainteresować się Sunem na równi z poszukiwaniem zaginionych dokumentów dla Berii. Nie byłem pewien, który z nich stanowi dla mnie większe zagrożenie.

      Zapisałem znaki z bransolety Suna, jednak mimo wykorzystania słowników nadal nie mogłem przetłumaczyć napisu. Rozpoznałem słowo „armia”, ale reszta nie przypominała współczesnych ideogramów. W tej sytuacji miałem dwa wyjścia: albo szukać specjalisty na jednym z moskiewskich uniwersytetów, albo skorzystać z wiedzy pewnej znajomej mi ekspertki. Ta co prawda od dawna nie pracowała naukowo, lecz zapewne potrafiłaby zaspokoić moją ciekawość. Był tylko jeden problem – kiedy ostatnio się widzieliśmy, poprosiła, żebym więcej jej nie odwiedzał. Z drugiej strony, kogo obchodziło zdanie jakiejś podstarzałej intelektualistki, która za własną głupotę odsiedziała dziesięć


Скачать книгу