Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta
Читать онлайн книгу.zmarł albo choćby ciężko zachorował, akcje Ławrentija Pawłowicza poszłyby w górę. Nie ma mowy, żeby darował zniszczenie prywatnej fabryki trucizn. Po cholerę mi się w to mieszać? Inna sprawa, że u Berii i tak miałem przerąbane, wiedziałem, że zabije mnie przy pierwszej okazji, to znaczy kiedy tylko zgarnie schedę po Stalinie.
– Zgoda – przerwałem wreszcie milczenie. – Ale to ja zadecyduję, kiedy i jak zniszczę laboratorium.
– Oczywiście. Trzy miesiące ci wystarczą?
– W zupełności.
Wiedziałem, że jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, Beria do końca roku przejmie władzę.
– W takim razie mamy umowę. Proszę, to pierwsza pigułka.
Sun położył na stole flakonik z cienkiego, niemal przezroczystego nefrytu. Odkorkowałem go, wytrząsnąłem na dłoń lekarstwo. Okrągła tabletka miała wielkość ziarnka bobu i złoty kolor. Nie jestem znawcą, lecz potrafię rozpoznać złoto, pigułka wyglądała, jakby ktoś posypał ją drobinkami prawdziwego kruszcu.
– Mam to połknąć? – upewniłem się.
– Tylko jeśli chcesz odzyskać siły.
No cóż, raz kozie śmierć... Wrzuciłem specyfik do ust, popiłem herbatą. Miał nieprzyjemny, metaliczny posmak, ale poza tym nie odczułem żadnych sensacji. Być może przyjdzie jeszcze na to czas.
– Gdzie jest to laboratorium? – spytałem.
– Na Tagańskiej, numer dwadzieścia cztery. Oficjalnie mieszczą się tam jakieś magazyny.
– Byłeś tam? Jak to wygląda?
– To niewielki, jednopiętrowy budynek, na oko z dziewiętnastego wieku. Na parterze kraty, na pierwszym piętrze, a może wysokim parterze też kraty. Na zewnątrz nikogo nie widać, ale wewnątrz przy wejściu zawsze ktoś czuwa. Wartownicy na pewno są uzbrojeni, ale nie znam detali. To wszystko – dodał, wzruszając ramionami.
– Nie jest tego dużo...
– Co robić? I tak musisz sam wszystko sprawdzić.
– Jak będziemy się kontaktować?
– Nie będziemy – uciął Sun. – Znajdę cię, kiedy wypełnisz zadanie. Aha, nie musisz już obawiać się Qingbao, kazałem im, żeby zostawili cię w spokoju.
Zanim zdobyłem się na odpowiedź, Sun pożegnał mnie skinieniem głowy i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Cóż, kolejna robótka dla pułkownika Razumowskiego, jedna mniej, jedna więcej...
Kiedy tylko pojawiłem się w pracy, natychmiast poprosiłem dyżurnego o meldunki z ostatniej doby. Nie tęskniłem za robotą, ale jeśli miałem zniszczyć laboratorium, musiałem obejrzeć okolicę, to zaś najlepiej było zrobić pod pretekstem prowadzenia śledztwa, tyle że jak na złość ostatnio tagańska dzielnica była dość spokojna. Co prawda złożono kilka skarg na kradzieże kieszonkowe, gdybym jednak zajął się takimi drobiazgami, natychmiast zwróciłbym na siebie uwagę. Trzeba było znaleźć coś poważniejszego, tylko jak? Czas naglił. Po namyśle wydobyłem z sejfu pudełko pralinek i pomaszerowałem do gabinetu Luby Uspienskiej, powszechnie nazywanej ciotką Lubą.
W teorii Luba Antonowna Uspienska była tylko sprzątaczką, ale szanowali ją wszyscy, nie wyłączając generała Maksimowa. Podobno w latach dwudziestych była pierwszą kobietą na stanowisku dowódczym, a jej kariera rozwijała się błyskotliwie aż do czystki w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym. Aresztowano wówczas całą rodzinę Lubow Antonowny: męża, rodziców i dwoje dzieci, ją samą zaś torturowano, usiłując zmusić do przyznania, że współdziałała z „trockistowsko-zinowjewowskim centrum terrorystycznym”. W katowni bezpieki Luba Antonowna spędziła dwa lata. Kiedy ją w końcu zwolniono i zrehabilitowano, zrezygnowała ze stanowiska i wystąpiła z partii. Nie opuściła MUR-u i choć pracowała tu już tylko jako sprzątaczka, wszyscy liczyli się z jej zdaniem, a niejeden śledczy konsultował się z „ciocią Lubą” przy okazji jakiegoś wyjątkowo skomplikowanego dochodzenia.
Pokój, w którym rezydowała Uspienska, oznaczony był na planie budynku jako „pomieszczenie gospodarcze numer jedenaście”, lecz urządzono go z przepychem godnym arystokratycznej rezydencji. Plotka głosiła, że wyposażenie dostarczyli wdzięczni za konsultacje oficerowie. Sama ciotka Luba żyła w skromniutkim jednopokojowym mieszkanku, pełnym starych fotografii. Te ostatnie były jedynym, co jej pozostało po rodzinie – oficjalnie bezpieka poinformowała ją, że dzieci zmarły na błonicę, a rodzice i mąż zginęli w trakcie próby ucieczki.
Z racji swojej nieoficjalnej działalności ciotka Luba znała wszystkie lokalne plotki. Był tylko jeden problem – czasem piła przez kilka dni bez przerwy, a wtedy dało się z nią porozmawiać jedynie na temat zmywania podłóg i czyszczenia kibli...
Stanąłem pod drzwiami i zapukałem, czekając cierpliwie na zaproszenie. Luba Uspienska była bardzo drażliwa na tym punkcie, kiedyś widziałem, jak opieprzyła samego Poliakowa tylko dlatego, że wszedł, zanim go zawołała. Co prawda zawsze traktowała mnie przyjaźnie, byliśmy nawet po imieniu, wolałem jednak nie nadużywać jej cierpliwości.
– Proszę!
Westchnąłem ciężko, bo głos ciotki Luby wskazywał, że nawet jeśli nie jeszcze jest pijana, to na najlepszej drodze, aby zalać się w trupa. Biednemu zawsze wiatr w oczy...
– Dzień dobry – powiedziałem.
Czoło Luby Uspienskiej znaczyły długie poziome zmarszczki, a oczy były podpuchnięte, choć jej twarz nosiła wciąż ślady dawnej urody. Kobieta siedziała w bujanym fotelu, z nogami opartymi o stół, spod sukienki widać było drobne stopy i zadziwiająco kształtne łydki.
– Siadaj, Saszka. – Wskazała mi wygodne, obite skórą siedzisko.
Bez słowa podałem jej prezent.
– W samą porę – zawołała, otwierając praliny. – Przyda mi się zakąska.
– Może byś trochę zwolniła tempo? – poprosiłem cierpko. – Potrzebuję porady.
– Niemożliwe! Czyżby ktoś uderzył cię w głowę? – zachichotała. – Obawiam się, że nie będę w stanie ci pomóc, nie jestem aż taka dobra – stwierdziła już poważnie.
– Chodzi mi o informację, a nie pomoc w śledztwie – sprostowałem.
– W takim razie słucham.
– Czy ktoś pracuje nad jakimś przestępstwem w rejonie Taganki? Chodzi mi o coś poważnego.
– Bo ja wiem? – powiedziała niezdecydowanie. – Chyba nie. Pół roku temu zabili tam francuskiego dyplomatę, ale sprawców dawno złapał Żora Tkaczenko. Pamiętasz?
– Może jakaś kradzież albo włamanie? – podsunąłem. – Cokolwiek.
– Nie, chyba że chcesz łapać Burą Kotkę. – Sięgnęła po butelkę.
Łagodnym gestem przytrzymałem jej dłoń.
– Jeszcze chwilkę – poprosiłem. – Co za Bura Kotka? Coś kojarzę, choć piąte przez dziesiąte.
– Lubię cię, Razumowski, ale nie waż się mi przeszkadzać! – wymamrotała. – Kiedy przychodzą, to muszę pić.
– Kto przychodzi?
– Moje dzieci. Biegną do mnie, żeby się przytulić, ale kiedy chcę je objąć, czekiści wykręcają mi ręce i je zabierają. Słyszę, jak krzyczą, a ja nie mogę nic zrobić. Jak w trzydziestym szóstym...
Nalałem Lubie na dwa palce, podsunąłem szklankę.