DZIEŃ ROZRACHUNKU. John Grisham

Читать онлайн книгу.

DZIEŃ ROZRACHUNKU - John Grisham


Скачать книгу
go do skąpo oświetlonego małego pomieszczenia. Po obu stronach biegły stalowe pręty. Były tam trzy cele po prawej stronie i trzy po lewej, każda wielkości schowka na szczotki, każda bez okna. Przypominało to ciemne wilgotne lochy, miejsce zapomniane przez Boga i ludzi, w którym nie zauważa się upływu czasu. I miejsce, w którym najwyraźniej wszyscy palili tytoń. Gridley wsunął duży klucz do zamka w drzwiach jednej z cel, otworzył ją i dał znak podejrzanemu, by wszedł do środka. Poza stojącą przy przeciwległej ścianie lichą pryczą i rozklekotanym krzesłem nie było tam żadnych sprzętów.

      – Trochę tu ciasno, Pete – powiedział szeryf. – Ale to w końcu więzienie.

      Pete wszedł do celi i rozejrzał się.

      – Widziałem gorsze – odparł, po czym podszedł do pryczy i usiadł.

      – Łazienka jest przy końcu korytarza – wyjaśnił Gridley. – Jeśli będziesz chciał z niej skorzystać, po prostu zawołaj.

      Pete wbił wzrok w podłogę i wzruszył tylko ramionami. Gridley zatrzasnął drzwi i wrócił do swojego biura, a Pete wyciągnął się na pryczy, zajmując całą jej długość. Miał metr osiemdziesiąt osiem wzrostu; posłanie nie było takie długie. W celi panował przenikliwy chłód i pachniało stęchlizną; kiedy sięgnął po złożony w kostkę koc, okazało się, że jest kompletnie wytarty i w nocy na niewiele się przyda. Zbytnio się tym nie przejął. Niewola nie była dla niego niczym nowym: udało mu się przeżyć w warunkach, które teraz, cztery lata później, wciąż wydawały się trudne do wyobrażenia.

      * * *

      Niespełna godzinę później John Wilbanks wrócił do biura szeryfa i przez chwilę spierali się, gdzie dokładnie ma się odbyć spotkanie adwokata z klientem. W budynku nie było żadnego przeznaczonego do tego pomieszczenia. Adwokaci wchodzili zazwyczaj do bloku więziennego i oddzieleni prętami krat od klientów, naradzali się z nimi, podsłuchiwani przez innych więźniów. Adwokat mógł też podejść do swojego klienta na zewnątrz, na spacerniaku, i zamienić z nim kilka słów przez siatkę. Najczęściej jednak obrońcy w ogóle nie odwiedzali podejrzanych. Czekali, aż ci trafią do sądu, i tam ucinali sobie z nimi pogawędkę.

      Jednak John Wilbanks uważał, że wszyscy inni adwokaci w hrabstwie Ford, a może i w całym stanie, nie dorastają mu do pięt, a jego nowy klient z pewnością nie był pierwszym lepszym więźniem. Status jednego i drugiego wymagał, by zapewniono im właściwe miejsce na spotkanie, a takim wydawało się biuro szeryfa. Gridley w końcu uległ – niewiele osób wygrywało słowne potyczki z Wilbanksem, który swoją drogą zawsze popierał szeryfa w trakcie wyborów. Szeryf postawił kilka łagodnych warunków i mamrocząc pod nosem, poszedł po Pete’a. Przyprowadził go bez kajdanek i oświadczył, że daje im pół godziny.

      – No dobrze, Pete, pomówmy o samej zbrodni – odezwał się mecenas, kiedy zostali sami. – Jeśli ją popełniłeś, chcę to od ciebie usłyszeć. Jeśli jej nie popełniłeś, powiedz, kto to zrobił.

      – Nie mam nic do powiedzenia – odparł Banning i zapalił papierosa.

      – To za mało.

      – Nie mam nic do powiedzenia.

      – To ciekawe. Czy w ogóle zamierzasz współpracować ze swoim obrońcą?

      Pete wzruszył ramionami i zaciągnął się papierosem.

      Wilbanks przywołał na twarz profesjonalny uśmiech.

      – Oto jaki jest scenariusz – zaczął wyjaśniać. – Za dzień albo dwa zabiorą cię na salę rozpraw i staniesz przed obliczem sędziego Oswalta. Zakładam, że nie przyznasz się do winy, i zamkną cię tu ponownie. Mniej więcej za miesiąc zbierze się wielka ława przysięgłych i oskarży cię o zabójstwo pierwszego stopnia. Przypuszczam, że w okolicach lutego lub marca Oswalt będzie gotów wszcząć proces, w którym mogę podjąć się twojej obrony, jeśli zechcesz.

      – Zawsze byłeś moim adwokatem, John.

      – Dobrze. A więc musisz ze mną współpracować.

      – Współpracować?

      – Owszem, Pete, współpracować. To, co zrobiłeś, wydaje się na pierwszy rzut oka zabójstwem popełnionym z zimną krwią. Daj mi coś, na czym mógłbym się oprzeć, Pete. Miałeś chyba jakiś motyw.

      – To sprawa między mną a Dexterem Bellem.

      – Nie, teraz to jest sprawa między tobą a stanem Missisipi, który jak wszystkie inne stany nie pochwala morderstw popełnianych z zimną krwią.

      – Nie mam nic do powiedzenia.

      – To nie jest właściwa linia obrony, Pete.

      – Być może nie mam żadnej linii obrony… w każdym razie takiej, którą zrozumieliby zwykli ludzie.

      – Cóż, członkowie ławy przysięgłych będą musieli coś zrozumieć. Pierwszym i w zasadzie jedynym pomysłem, jaki przychodzi mi do głowy, jest złożenie wniosku o umorzenie postępowania ze względu na niepoczytalność sprawcy.

      – Nie ma mowy. Jestem tak samo poczytalny jak ty.

      – Ale ja nie robię wszystkiego, żeby trafić na krzesło elektryczne, Pete.

      Pete wypuścił z ust obłoczek dymu.

      – Ja też tego nie robię.

      – To świetnie. W takim razie daj mi jakiś motyw, jakiś powód. Daj mi cokolwiek, Pete.

      – Nie mam nic do powiedzenia.

      * * *

      Joel Banning szedł właśnie na dół schodami prowadzącymi z Benson Hall, kiedy usłyszał swoje nazwisko. Student pierwszego roku, którego luźno znał, wręczył mu kopertę.

      – Dziekan Mulrooney chce, żebyś zgłosił się natychmiast w jego gabinecie – powiedział. – To pilne.

      – Dziękuję. – Joel wziął od niego kopertę i przez chwilę patrzył w ślad za nim.

      Wewnątrz, na oficjalnym papierze listowym Uniwersytetu Vanderbilta, była odręczna notatka z prośbą, by stawił się bezzwłocznie w gabinecie dziekana w budynku administracyjnym Kirkland Hall.

      Joel miał za piętnaście minut zajęcia z literatury, a prowadzący je profesor patrzył niechętnym okiem na tych, którzy je opuszczali. Gdyby się pospieszył, mógłby pobiec do biura dziekana, dowiedzieć się, o co chodzi, a potem spóźnić się trochę na zajęcia, z nadzieją, że profesor będzie w dobrym humorze. Pognał przez dziedziniec w kierunku Kirkland Hall i wbiegł na trzecie piętro, gdzie dowiedział się od sekretarki dziekana, że ma poczekać do godziny jedenastej, kiedy to zadzwoni do niego ciotka Florry. Sekretarka twierdziła, że nie wie, o co chodzi. Rozmawiała wcześniej z Florry Banning, która zadzwoniła na uczelnię z telefonu podłączonego do wiejskiej wspólnej linii i bała się, że ktoś ją podsłuchuje. Powiedziała sekretarce, że pojedzie do domu znajomej w Clanton, by skorzystać z prywatnej linii.

      Czekając na telefon, Joel doszedł do wniosku, że ktoś umarł, i nie mógł nie pomyśleć o wszystkich tych krewnych i znajomych, których wolałby stracić zamiast innych. Rodzina Banningów była niewielka: składała się z jego rodziców, Pete’a i Lizy, jego siostry Stelli oraz ciotki Florry. Dziadkowie już nie żyli. Florry pozostała bezdzietna, więc on i Stella nie mieli żadnego ciotecznego rodzeństwa. Krewni matki pochodzili z Memphis, ale rozproszyli się po wojnie.

      Przemierzał tam i z powrotem sekretariat, ignorując zniecierpliwione spojrzenia sekretarki, aż uznał w końcu, że chodzi o matkę. Przed kilkoma miesiącami trafiła na zamknięty oddział szpitala psychiatrycznego i rodzina nadal się po tym nie pozbierała. Od tamtego czasu on i Stella nie widzieli się z nią ani razu i matka nie odpisywała na ich listy. Ojciec nie chciał rozmawiać na temat zdrowia żony


Скачать книгу