Emancypantki. Болеслав Прус
Читать онлайн книгу.chcesz?
– Zdawało mi się, że pani woła.
– Idź sobie i niech ci się nic nie zdaje – odpowiedziała zmienionym głosem.
Stanisław poszedł do panny Marty na naradę. W kwadrans pani Latter usłyszała pukanie do drzwi głównych.
– Kto tam?
– Ja – odpowiedziała wchodząc pensjonarka z czwartej klasy.
– Zaraz wyjeżdżam i przyszłam panią pożegnać…
Blada pani Latter podniosła się z kanapki i ucałowała dziewczynkę.
– Życzę ci wesołych świąt, moje dziecko…
– Mama kazała przeprosić panią przełożoną, że za ten kwartał odda dopiero po świętach…
– Dobrze, moje dziecko…
– I jeszcze kazała mama prosić…
– Dość, moje dziecko…
– O te lekcje muzyki…
– Zlituj się!… – Pogadamy o tym po świętach – przerwała pani Latter delikatnie odsuwając ją.
Dziewczynka zalała się łzami i wybiegła z gabinetu. Pani Latter znowu upadła na kanapkę.
Około drugiej cichutko wsunęła się panna Marta.
– Proszę pani – szepnęła – ja każę dla pani zrobić filiżankę bulionu na obiad i…
– Na miłosierdzie boskie, panno Marto – przerwała pani Latter – zostawcie mnie w spokoju…
– Bo dziś, proszę pani, jest zupa kartoflana…
– Spokoju chcę, panno Marto, spokoju… – jęknęła pani Latter.
Zostawiono ją w spokoju, więc leżąc zasłoniła oczy rękoma i myślała:
„Po co ja kazałam sprowadzić tego Fiszmana?… Czyja to intryga, że właśnie on przyszedł i powiedział o wekslach?… Marta go sprowadziła, dlaczego? Marta chodziła do Szlamsztejna? Bo mnie zabrakło pieniędzy, ponieważ Kaziowi dałam tysiąc trzysta rubli za granicę!… Straszny łańcuch wydarzeń… drobnych wydarzeń, które jednak zdruzgotały mi duszę… Zdrowaś Maria, łaski pełna…”.
Zerwała się, błędnym wzrokiem obrzuciła gabinet, jakby lękając się zobaczyć w nim coś nadzwyczajnego i – znowu położyła się. Kilka minut leżała nie ruszając się, nie czując, nie myśląc, lecz znowu w jej duszy potoczył się prąd bolesnych marzeń.
„On nie winien, to ja jestem winna… Dlaczego nie wychowałam go w pracy, jak wychował się choćby ten… Kotowski?… Wreszcie – błąd młodości; czy to jeden robił nawet gorzej i poprawił się… Taki dzieciak mówi sobie: ja i matka jedno jesteśmy i – podpisuje matkę, z góry wiedząc, że nie odmówiłabym mu… Naturalnie głupstwo, ale po co Żyd powiedział mi to, po co?… Przecież weksle wykupione, nic się nie stało, więc dlaczego powiedziano mi o tym, dlaczego?… Boże!… jakiżeś Ty świat stworzył, że na nim wszystko wspiera się dla zniweczenia ludzkiego spokoju… Jeszcze dziś z rana było mi tak dobrze…”.
Nagle z łoskotem otworzyły się drzwi i wpadła zaperzona panna Howard wołając:
– Niechże pani będzie łaskawa, idzie na górę i wytłomaczy tym gąsiątkom, że one muszą jeść zupę kartoflaną, jeżeli ja ją mogę jeść…
Pani Latter zerwała się. W oczach zrobiło się jej ciemno, w uszach zaszumiało i – zamachnęła rękoma jak człowiek, który gdzieś spada.
– Co to jest?… – spytała po chwili zatrwożona nie widząc poza czarnymi płatkami panny Howard.
– Te smarkate zrobiły bunt przy obiedzie i nie chcą jeść zupy kartoflanej – mówiła uczona osoba. – Niechże pani pójdzie do nich i użyje swojej powagi…
– Ja?… – spytała blada jak ściana pani Latter. – Ależ ja jestem chora… taka chora…
– Pieści się pani!… Cóż to znowu? Trzeba otrząsnąć się z apatii i podnieść głowę, jak przystało na kobietę samodzielną… No, niech się pani przemoże… błagam panią… – mówiła panna Klara wyciągając do niej rękę.
Pani Latter wtuliła się w głąb kanapki jak przelęknione dziecko.
– Na miłość boską – odparła drżącym głosem – zostawcie mnie w spokoju… Cierpię tak, że chwilami odchodzę od przytomności…
– W takim razie przyszlę pani doktora.
– Nie chcę doktora…
– No, bo coś trzeba robić… Trzeba trochę panować nad sobą – mówiła tonem wyższości panna Klara. – Taki upadek ducha…
– Precz!… – krzyknęła pani Latter wskazując jej ręką drzwi.
– Co?…
– Precz!… – powtórzyła chwytając brązowy lichtarz.
Twarz panny Klary zrobiła się popielatą.
– Wyprowadzam się – syknęła – i nie pierwej wrócę, aż ciebie tu nie będzie…
Trzasnęła drzwiami, a pani Latter upadła na podłogę i zanosząc się od płaczu szarpała dywan.
Wbiegł Stanisław, za nim gospodyni, jedna z nauczycielek, nareszcie Madzia. Podniesiono panią Latter i otrzeźwiono. Powoli uspokoiła się i kazała wszystkim odejść, z wyjątkiem Madzi.
– Zaczekaj tu – rzekła po chwili.
Wyszła do swej sypialni i w kilka minut wróciła tak spokojna, że Madzia krzyknęła ze zdziwienia. Ani śladu strasznego ataku, tylko zmięta suknia i zamglone oczy przypominały, że jest to ta sama pani Latter, która kwadrans temu tarzała się z bólu na podłodze.
„Jezus Maria! jakaż to silna kobieta!…” – pomyślała Madzia.
Pani Latter zbliżyła się do niej i wziąwszy ją za rękę rzekła cicho:
– Słuchaj… Ale przysięgnij, że mnie nie zdradzisz…
– Czy może pani przypuścić?… – wyjąkała przestraszona Madzia.
– Otóż – mówiła pani Latter – ja wyjeżdżam… Zaraz wyjeżdżam stąd… A ty musisz mi pomóc…
– Ależ pani…
– Nic nie protestuj, nie spieraj się… bo jak pragnę szczęścia dzieci, zabiję się w twoich oczach – mówiła pani Latter.
– Gdzież pani chce jechać?
– Wszystko jedno… gdziekolwiek… do Częstochowy, do Piotrkowa, do Siedlec… Nie jadę na długo, na parę dni, ale… choćby przez jedną dobę nie chcę widzieć pensji i jej ludzi… Powiadam ci: gdybym została jeszcze parę godzin, zabiłabym się albo oszalałabym. A tak, wyjadę na dzień… dwa… oderwę się od tej tortury… zbiorę myśli…
Zaczęła ściskać i całować nauczycielkę.
– Ty mnie zrozumiesz, Madziu – mówiła. – Przecież nawet zbrodniarzy niekiedy rozkuwają z łańcuchów i wypuszczają na świeże powietrze… A ja zbrodniarką nie jestem… Pomóż mi więc, jakbyś pomogła twojej matce… Ty jedna w tym piekle masz serce dziecka… tobie jednej mogę powiedzieć, że… chyba Bóg mnie przeklął…
– Co pani mówi?… niech się pani uspokoi… – błagała Madzia usiłując upaść jej do nóg.
Pani