Infantka. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Infantka - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
przecie na nią i królestwo i Litwa przyjdzie po śmierci króla, Boże uchowaj! – odezwał się rotmistrz. – Ostatniać ona tu doma z tego rodu.

      Oboźny ramionami wstrząsnął.

      – Takby ono było, gdyby korona dziedziczną się zwała – odparł – ale tu już zawczasu przebąkują, że sobie króla wybierać będą, jakiego zechcą.

      – A! nie może być! Srogaby była niesprawiedliwość i niewdzięczność – krzyknął, głos podnosząc i zaraz go zniżając Bieliński.

      – Rozsłuchajcież się – odparł spokojnie oboźny.

      I milczeli znowu.

      – Na królestwo to – dodał Karwicki po cichu, oglądając się dokoła, jakby się podsłuchania obawiał – na królestwo to zawczasu już poluje wielu. Jeszcze król nie zamknął powiek, a posłów potajemnych i szpiegów po senatorach, po szlachcie, po duchowieństwie włóczą się ćmy.

      Jeden Bóg wie na czem się skończą te frymarki.

      – Po mojemu, po żołniersku – odpowiedział Bieliński – rzecz bardzo prosta i jasna. Królewna ma pierwsze prawo do tronu, kto wybrany zostanie ożeni się z nią.

      Nie tak-li było z królową Jadwigą?

      Karwicki potrząsnął głową.

      – Prostsze to i poczciwsze serca owych czasów były – rzekł – dzisiaj ludzie bardzo zmądrzeli, na dobre i na złe rozumu zażywając. Kto tu odgadnie co się stanie.

      I podumawszy trochę, dołożył, obracając się ku rotmistrzowi.

      – Powiadają, że króla Francyi brat o koronę się stara, ofiarując zaślubić królewnę Annę, a u nas tu i głośno i po cichu zaprzedanych nie mało jest, którzy cesarskiego brata czy synowca popierają. Litwa cara moskiewskiego wziąć gotowa, aby od niego spokój miała. Są i tacy co za pruskiem książątkiem głosują.

      – Zawczasu! zawczasu! – z oburzeniem przerwał rotmistrz. – Czy się to godzi! alboż to Bóg nie wszechmogący i nie może panu zdrowia przywrócić, żywota przedłużyć, a nawet syna dać w późnym wieku jak Jagielle?

      Niedźwiedź w lesie, a ten na targ skórę niesie. O ludziska, ludziska!

      – Wszystkiemu winni – dorzucił Karwicki – ci co mu rozwodu dopuścić nie chcieli. Kardynał Commendoni najwięcej, bo się upierał dla czci cesarskiego domu nie rozłączać ich, gdy kościół w takich wypadkach choroby ciężkiej i wstrętliwej, niemożliwego pożycia, niejeden raz małżeństwa rozwiązywał i żenić się pozwalał.

      Bieliński krzywiąc się nachylił do ucha oboźnemu.

      – A lepiejby było, gdyby wziąwszy rozwód uparł się żenić z Zajączkowską?

      Szeptał po cichu i szukał oczyma wejrzenia towarzysza, który wzrok wlepił w ziemię i głowę zwiesił na piersi smutnie.

      – Była chwila, że się koniecznie napierał tej Hanny – dodał – a kto wie, czy i teraz jeszcze o niej nie myśli. Mówią, że ją po książęcemu wyposażoną trzyma w Witowie. Za samo łoże dla niej cztery tysiące dukatów zapłacono! Panie Boże odpuść! Gdyby z grobów wstali ci, którym Radziwiłłownej dla króla było za mało, cóżby powiedzieli na Hanusię Zajączkowską?

      Po krótkiem milczeniu Karwicki się odezwał.

      – Wszystkiemu temu bałamuctwu winni źli doradzcy nie on. Chcieli mu życie osłodzić babami, a niemi je zatruli. Niech Bóg przebaczy krajczemu i podczaszemu, i innym pomocnikom, którzy mu miłośnice wynajdowali, stręczyli i przywodzili. Zaczęło się od tej mieszczanki Basi Giżanki, która dziś karetą jeździ o czterech woźnikach; poszła za tem Zuzia Orłowska, aż napatrzyli Hannę Zajączkowską między fraucymerem królewnej Anny, która teraz pokutuje za nią i łzy wylewa.

      – Zniedołężniał tak nakoniec, że już własnej woli nie ma – westchnął rotmistrz – lada pacholę, jak ten Kniaźnik, czyni z nim, co chce.

      – Cierpieniem, troską, postrachem zgonu bezpotomnego tak się znużył, iż dziś, dla świętego spokoju wszystko gotów poświęcić – począł Karwicki. – Niepoczciwi ludzie, gotowi zawsze ze wszystkiego korzystać, im gorzej go widzą, tem więcej naciskają, uprzykrzają się i łupią.

      Dotąd pono testamentu nawet nie ma, a dla samych sióstr uczynićby go powinien, aby im nie wydarto co należy.

      Serce się kraje myśląc o tem – dodał oboźny. – Ja gdy rozważać zacznę wszystko, a odgadywać przyszłość, uciekam się do modlitwy taki strach mnie ogarnia.

      Bieliński rękę jego ujął.

      – Sądzicie, że ze mną lepiej? – zawołał. – Nie ma pono w tem królestwie naszem jednego poczciwego człowieka, któryby jak my nie bolał. Jak w ulu, gdy matki zabraknie, co pocznie rój? Tak i z nami. Zabraknie nam króla i królewskiej rodziny, choć dziś boli na nią patrzeć, co się naówczas stanie z tem państwem naszem? Z jednej strony czyha na nie car moskiewski, z drugiej cesarz niemiecki, który już Węgrów i Czechów wziął, a na Polskę zęby ostrzy. Nie liczę Turka i Tatarów. Jak my się obronim bez wodza i głowy? Co naówczas się stanie z naszemi od wieków zdobytemi prawami i swobodami? Ażali je poszanują obcy? Im potężniejszego wybierzemy dla bezpieczeństwa od nieprzyjaciół, tem dla nas on groźniejszy, bo mu nasze swobody będą solą w oku.

      – To też wielu już dziś sądzi, że francuzkiego królewicza, o którym gadki chodzą, że i on o koronę się stara, wziąć byłoby najbezpieczniej – odparł Karwicki. – Tylko znowu ci co lepiej są poinformowani prawią, że młokos jest i papinek… a nasza królewna, z którąby się żenić musiał, matkąby mu być mogła.

      Bieliński głową potrząsał.

      – Statystą nie jestem – odezwał się – a na łaskę Bożą i natchnienie Ducha św. wiele liczę.

      – Gdybyśmy na nie zasłużyli – dokończył oboźny.

      – Bieda! – przerwał Bieliński.

      – A no, bieda! – powtórzył za nim Karwicki.

      Zciemniało tymczasem trochę na dworze, a pod krużgankami noc prawie była. Na zamku mało gdzie ukazywały się światełka, ruch ustawał, cisza rozpościerała się głęboka dokoła.

      Zdala, jakby głosy nadziei, z nad krzaków ogrodu nad Wisłą, od rzeki dały się słyszeć słowicze śpiewy, którym siedzący oba, milcząc, długo się przysłuchiwali.

      Rotmistrz Bieliński wstał.

      – Czas na spoczynek – odezwał się. – Przyszedłem tylko na zamek dowiedzieć się, czy król mnie nie potrzebował, bo mi kazał być pogotowiu.

      – Cały ten dzień okrutnie cierpiał – odezwał się Karwicki. – Doktorowie o podróży radzili i nie uradzili nic.

      – Ale z Warszawy musi precz jechać – przerwał rotmistrz – bo czasu moru miasto, to jak czasu pożaru śpichrz ze smołą… zagnieździ się śmierć na długo. Musimy króla salwować.

      – Pewnie! ale dokądże z nim? – zapytał oboźny.

      Bieliński dumał, odpowiedzieć nie umiejąc.

      Stali tak jeszcze w cieniu, gdy od wrót, które na drugi podworzec zamkowy mniejszy wiodły, szmer się jakiś dał słyszeć.

      Oboźny spojrzał i nie odzywając się, palcem tknął rotmistrza, ukazując mu na tę część krużganków, która kurytarzami wiodła do mieszkania chorego króla.

      Wieczornej zorzy odblask we mrokach rozeznać dozwalał postacie, które furtą otwartą po


Скачать книгу