Infantka. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Infantka - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
kurytarzy.

      – Król leży chory – rzekł – a to mu albo jakąś czarownicę, albo jednego z tych „sokołów” poprowadzili, o których on sam teraz powiada po cichu, że one go zgubiły.

      Dziwna a najdziwniejsza rzecz – dodał wzdychając Karwicki – on sam jasno widzi, że się gubi, wie, że mu te kobiety żywot skracają, a oprzeć się pokusie nie może.

      Fogelweder i Ruppert przypisują mu leki apteczne; wieczorem starą babę czarownicę, znachorkę sprowadzą, ta go okurza, omywa, zamawia, męczy… może truje!

      Ledwie się zbył wiedźmy, biegnie Basia Giżanka, o córeczce powiadając, aby mu, póki czas, coś wydarła, choć dosyć już ma, aby sobie męża kupiła.

      Ręce załamał oboźny rozpaczliwie.

      – Koniec świata!

      – Na Boga – podchwycił rotmistrz – od czegoż są panowie senatorowie, Rada królewska! Winni go oni wziąć w opiekę. Cóż ksiądz podkanclerzy?

      Zżymnął się, posłyszawszy o nim oboźny.

      – Ksiądz podkanclerzy! o sobie myśli, nie o panu – zamruczał. – Umiał on opanować umysł królewski, ale tylko tem, że namiętnościom schlebia i przez szpary patrzy na nie.

      – Dreszcze po mnie przechodzą – zawołał Bieliński – gdy was słucham. Myślałem, idąc tu, że pociechę jaką wyniosę, a wyście mi jakby całunem świat cały oblekli.

      – Co pomoże zabawiać się nadziejami próżnemi, gdy nad głową wisi miecz – odparł Karwicki.

      – No, ale na dziś, chyba dość tego – przerwał, obejmując przyjaciela rotmistrz. – Ufajmy w Bogu! Mnie się wierzyć nie chce, aby nas miał pokarać tak srodze i wydać na łup nieprzyjaciołom.

      – Nieprzyjaciołom – podchwycił oboźny – rotmistrzu miły. Nieprzyjaciołom byśmy się obronili, ale my sami sobie jesteśmy najgorszym wrogiem.

      Bieliński uszy zatykając, słuchać już nie chciał.

      – Dość! dość! Czołem panie oboźny.

      – Czołem, mój stary!

      Uścisnęli się milczący.

      Karwicki, jakby mu przyjaciela trudno opuścić było, powoli towarzyszył aż do bramy, lecz milczał już, idąc z głową spuszczoną.

      Rotmistrz Bieliński otwarłszy furtę, rękę jego ścisnął i poszedł żywo ku miastu. Chwilę postawszy Karwicki, nazad do zamku powrócił, lecz nie siadając już na ławie, w głąb podworca ku wewnętrznej bramie się skierował, i miał wnijść na wschody około niej zewnątrz muru przyczepione, gdy furta się otworzyła, a w niej ukazała się postać kobieca, której zdala zbrojny towarzyszył mężczyzna.

      Spostrzegłszy Karwickiego, kobieta chciała się cofnąć żywo, ale poznawszy go rychło, wróciła śpiesznie i syknąwszy zcicha, śmiało się do niego zbliżyła.

      Twarzy kobiety, osłoniętej od stóp do głów płachtą ciemną, nie można było rozeznać, ale pod tą osłoną niedbale zarzuconą, czuć się dawała zręczna i gibka postać, a głos srebrny, młody zadźwięczał.

      – Oboźny!

      – Dosia! – odezwał się Karwicki.

      – A któżby był, jeśli nie ja? – odparła żywo przybywająca. – Gdyby nie poczciwy stary Żegota, nie ważyłabym się z jednego podwórza zamkowego na drugie sama po nocy, bo i na królewskim zamku bezpieczeństwa nie ma… ale Żegota mnie wziął w opiekę, a królewna…

      – Z czemże przychodzisz od królewnej? – zapytał, zbliżając się Karwicki.

      – Z czem ja przychodzę? – odparła kobieta z odcieniem szyderstwa – zapytaj raczej po co? bo od nas nie ma co przynieść, chyba łzy. Królewna niespokojna biedaczka, nie wspomnieliście królowi o niej?

      – Nie było przystępu do niego! – odparł smutnie Karwicki.

      Kobieta rozpaczliwie się poruszyła.

      – A! mój Boże! mój Boże! – poczęła narzekać – król o niej zapomniał, a u was na wszystkiem zbywa, panie oboźny. Na wieczerzę trzeba było wyprosić u kupców bez pieniędzy, bo zapłacić nie ma czem.

      Królewnaby ochotnie ostatek sreber zastawiła, ale tu na nas tyle oczów patrzy, dla czci królewskiego domu nie godzi się, więc woli głodem przymrzeć. Nikt nad nami litości nie ma. Co zawiniła ta biedna królewna nasza, iż jej król bratem a ojcem, i opiekunem, jak powinien, być nie chce, że się nieprzyjacielem stał?

      – A! Nie mówcie tego – przerwał nagle Karwicki. – Nie godzi się. Serca on dla siostry nie stracił, źli tylko ludzie sprawili, iż żal do niej ma.

      – Królewna winna żal mieć do niego daleko większy, bo jej się krzywda działa i dzieje – zawołała posłanka.

      Dokoła głoszą, że król dla morowego powietrza wyjeżdża z Warszawy, cóż natenczas się stanie z nami? Nas też niepodobna dać na łup zarazie; a o czemże my podróż odbywać będziemy i dokąd się schronimy?

      – Cierpliwości! czekajcież! – zawołał Karwicki – ani dziś, ani jutro król nie wyjedzie. Nim to nastąpi, klnę się najuroczyściej, my go skłonimy do widzenia się i przejednania z królewną.

      – I do opatrzenia jej potrzeb – dodała żywo kobieta. – Na nas już i moru nie trzeba, pozdychamy niebawem z głodu.

      Oboźny niby się uśmiechnął.

      – Cóż? Myślicie, że ja po kobiecemu z muchy robię wielbłąda? – odparła przybyła. – Zapytajcież drugich, jak u nas jest? Gorzejby nie mogło być, gdyby królewna córką prostego ziemianina była, a toć przecie królewskie dziecię, siostra króla i królowych.

      Boże mój!

      Zafrasowany, zgnębiony milczał Karwicki.

      – A! Dosiu moja – rzekł – ja to wszystko wiem. Z duszybym rad dopomódz, nie ja jeden, Żaliński także, Fogelweder, ale do króla przystąpić trudno i sam na sam się z nim rozmówić. Przy trutniach się z tym odezwać, znaczyłoby popsuć sprawę.

      Kobieta łamała ręce.

      – A! czekamy już długo na zmiłowanie! – westchnęła.

      Oboźny tarł czoło niecierpliwie.

      – Gdybyście wiedzieli, jak mi do was trudno było iść, z jakim ja tu biegłam strachem – mówiła dalej – a no, musiałam, bo nikt inny nie mógł, nie chciał. Królewnaby też może nie rada lada komu się zwierzyć z nędzą swoją. Pokrywa ją, jak może, aby się ludzie z niej nie naigrawali.

      Mnie na odwadze nie zbywa, choćby z rozpaczy, gdy na królewnę, panią moją, dobrodziejkę, patrzę, poszłabym już choć i bez Żegoty!

      – No! no! – odparł Karwicki – sama się tak nie wyrywaj! W mieście, koło zamku i na zamku ludzi różnych, włóczęgów dosyć, pod noc biedy napytać łatwo.

      Obejrzał się po niebie.

      – Wracajno, wracaj – rzekł.

      – Z czem? – zapytała kobieta.

      – Z tym, że jutro albo ja, albo Żaliński powiemy królowi, przypomnimy królewnę i skłonimy go do zgody.

      – Do zgody! – powtórzyła cicho oczekująca. – Do zgody! Boże miłosierny! mógłże kto przewidzieć, że między bratem a siostrą powstać może niezgoda, i o co?

      – No, dobrej nocy i szczęśliwej drogi – zamknął jej usta oboźny.

      – Do


Скачать книгу