Czarne ziarno. Marta Zaborowska
Читать онлайн книгу.się do półtora metra w obwodzie, pospiesznie ruszyła w kierunku aparatu.
– Halo? – odezwała się krótko, ale zdecydowanie innym tonem. Jej głos był słodki jak plaster miodu powleczony dodatkową warstwą karmelu. – To ty, kochany?… Halo… a, to ty… Nie, nie spodziewałam się kogoś innego… – Tembr głosu znów stał się chropowaty. – No tak… znowu to samo, zresztą Sylwia już mnie uprzedziła. Jak uważasz… wiesz, że dla dziecka zrobię wszystko. Tak… damy sobie radę.
Odłożyła słuchawkę i już mniej skocznym krokiem wróciła do kuchni.
– Dzwoniła twoja matka, zostaniesz u mnie na noc. – Emilia ściągnęła z patelni świeżo usmażonego naleśnika i posmarowawszy go truskawkowym dżemem, włożyła połowę placka do ust. – Znowu wszystko jest ważniejsze od rodziny. No, nie patrz tak na mnie, maleńka, obawiam się, że to już nigdy się nie zmieni. Obie musimy przywyknąć do tego, że twoja matka jest niereformowalna. Kończ to smażenie, ostatni naleśnik jest dla ciebie. Mnie z tego wszystkiego całkiem odechciało się jeść.
Walizka przywieziona PKP była już wypełniona po brzegi. Kobieta w czerwonym płaszczu nie zamierzała poprzestać na tych skromnych zakupach, jednak większe sprawunki postanowiła odłożyć na dogodniejszą chwilę. Na razie wcisnęła nabytą przed chwilą sukienkę w ostatnie wolne w walizce miejsce, upychając ją między nobliwe bluzki bez dekoltów a połyskującą srebrem kosmetyczkę, po czym zasunęła zamek i zapięła gumowy pas bagażu. Wyminęła płynący piętrem centrum handlowego tłum i przemknęła w stronę ruchomych schodów. Chciała zrobić krok na pierwszy przesuwający się pod nogami stopień, jednak zatrzymała się w ostatniej chwili. Kółka walizki skręciły i zawróciły ku przeszklonym witrynom sklepów. Szła, wyglądając wystawy z czerwonym szyldem i roznegliżowanymi manekinami, która mignęła jej kilka chwil temu.
Wzrok kobiety przyciągnęły skąpe majtki i czarny koronkowy stanik. Przystanęła przed szybą i szybko oceniła zalety kompletu. Seksowny i niepozostawiający wiele wyobraźni. W sam raz, żeby poczuć, że chociaż pod spodem prezentuje się tak, jak powinna. Jak to robi na co dzień. Kiedy będzie miała na sobie te pensjonarskie bure bluzki i spódnice przypominające strój zakonnicy, myśl o tym, co znajduje się pod nimi, pozwoli jej przetrwać. Do tego ten wyszywany złotą nitką szlafroczek w stylu lat trzydziestych. Będzie go przecież nosić tylko wtedy, gdy nikt nie widzi, w swoich czterech ścianach.
Weszła do środka. Zachęcona mnogością wzorów i kolorów dessous chciwie podbiegła do porozstawianych pod ścianami wieszaków. Przesuwała jeden za drugim, nie mogąc zdecydować się na konkretny model. Ten z wystawy wydał się jej najlepszy, kusił na tyle, że poprosiła miłą sprzedawczynię o zdjęcie go z manekina. Szlafrok też dołożyła. I jeszcze parę cielistych pończoch podtrzymywanych na udach silikonowymi gumkami. Kiedy torba z zapakowaną bielizną spoczęła przy kasie, wyjęła z portfela gotówkę. Położyła na ladzie trzy dwustuzłotówki i chwyciła za reklamówkę.
– Nasza bielizna jest warta swojej ceny. – Młoda sprzedawczyni z wysoko związanym kucykiem i ubrana w czarną firmową bluzkę przeniosła zadowolony wzrok z kasy na klientkę o tlenionych włosach. – Będzie się świetnie nosić, gwarantuję – dodała. – Nosiła już pani Triumpha?
Klientka nie odpowiedziała, nie takie marki miała w swojej szafie. Wsunęła do portfela wydaną resztę i nie czekając na paragon, skierowała się w stronę wyjścia. Gdy minęła próg sklepu, wmieszała się w tłum sunący do schodów. Już nie rozglądała się na boki, stała oparta o ruchomą poręcz i w skupieniu przyglądała się szklanej kopule Złotych Tarasów. Co chwila ktoś pośpiesznie przeciskał się między jadącymi w dół, trącając trzymane na schodach torby i podręczne plecaki. Nie zwracała na to uwagi, chciała jak najszybciej znaleźć się w hotelu i zaryglować za sobą drzwi wynajętego pokoju.
By trafić do cichego lobby Marriotta, wystarczyło przejść podziemnym pasażem pod dworcem. Dobrze znała to miejsce, choć w Warszawie bywała rzadko, ostatni raz rok temu i na krótko. Nie było wtedy czasu ani atmosfery na delektowanie się miastem. Pogrzeb siostrzeńca przyćmił radosną atmosferę sylwestra i odarł ją z radości płynącej z karnawałowego szaleństwa. Dlatego tym razem zamiast smętnego domu rodzinnego w Michałowicach wybrała właśnie Marriott stojący w samym sercu stolicy. Teraz miała czas na to, by obskoczyć ulice z drogimi butikami i przespacerować się po Łazienkach. Ale przede wszystkim na to, żeby zrealizować swój najważniejszy plan, który zrodził się w jej głowie tak dawno temu, że zdołał dojrzeć w każdym szczególe i teraz pozostawało już tylko wprowadzić go w życie. Na razie nic nie zapowiadało, żeby miał się nie udać. Przeciwnie, wszystko układało się jak należy. Śmierć Leona była jak dar od losu. Nieco bolesny, ale kto powiedział, że życie jest bajką. Do tego nic nie dzieje się bez przyczyny.
Trzy tygodnie, jakie pozostawały do procesu Arlety, dawały jej pełen komfort. Dysponowała czasem, a do tego wypchanym portfelem, który w razie potrzeby zamierzała otworzyć bardzo szeroko. Na razie jednak miał pozwolić na dość przyziemną rozkosz, jaką był wypoczynek w klimatyzowanym pokoju za trzysta złotych za noc.
Rozdział IV
Była czwarta po południu, kiedy Julia dostała od Marii maila z załączoną kopią podpisanej umowy o usługę detektywistyczną. Bez żadnego zbędnego powitania ani komentarza, który jest zwyczajowo dodawany, żeby odpowiedź wyglądała na spersonalizowaną. Poza umową na ekranie laptopa pojawiła się lista pytań, które Julia wysłała do dziewczyny, obok nich dopisane były odpowiedzi.
Pierwsze szły nazwiska, a właściwie określenie „NN” widniejące przy imionach Marii i Ninki. Maria nie była w stanie podać informacji o tym, kto był ich ojcem. Natomiast ojciec Leona nazywał się Ludwik Zalewski i miał czterdzieści jeden lat. Przy wieku Zalewskiego Maria postawiła znak zapytania, mogła nie znać dokładnej daty jego urodzin, a może po prostu zgadywała. To jego widziała na cmentarzu, kiedy ciało brata znikało za grobową płytą. Nie podeszła do niego, choć pewnie korciło ją, by skoczyć mu do oczu. Mogła to zrobić bez przeszkód, matka nie dostała pozwolenia na opuszczenie aresztu, by pochować syna, a poza nią nikt inny by jej nie powstrzymał.
Jednak nie ruszyła się z miejsca. Cmentarz i otwarta mogiła to kiepskie miejsce na robienie scen i odgrywanie rodzinnych dramatów. Może wierzyła, że Zalewski poczeka, aż ostatni szpadel ziemi przysypie trumnę, i że zostanie do samego końca pożegnania. Może podejdzie do nich skruszony i z żalem powie, że źle zrobił i że żałuje. Przecież przyniósł wieniec. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Maria ujęła to wprost: Zalewski zwiał.
Kolejne miały być adresy. Ojciec Leona mieszkał w Warszawie, ale nie wiadomo, przy jakiej ulicy. Przy adresie ojca Ninki i własnego Maria postawiła znaki zapytania. Arleta Rawska była konsekwentna, milczała przed dziećmi w tej konkretnej kwestii i, generalnie, w sprawie wszystkiego, co mogło zachęcić córki do szukania ludzi, którzy sprowadzili je na świat. Jeśli robiła to w obawie przed rozczarowaniem i bólem, jakiego mogłyby doświadczyć podczas tych poszukiwań, postępowała właściwie. Otoczyła je murem ciszy i wzięła za to na siebie pełną odpowiedzialność. Na cud, że któregoś dnia ojciec jej córek zapuka do ich drzwi, też przestała liczyć. Julia odłożyła laptopa i sięgnęła po komórkę. Puściła do Górnego esemesa z nazwiskiem i wiekiem Zalewskiego oraz krótką prośbą: „Namierz go”.
Zanim wróciła do czytania dalszej części maila, wstała, by rozprostować nogi i przy okazji włączyć kaloryfer. Był ledwie ciepły. Przypomniała sobie, co mówiła agentka nieruchomości: że powinna wziąć pod uwagę kupno grzejnika na prąd. Puściła tę informację mimo uszu, zaaferowana wizją własnego kąta. Zrezygnowana wyjęła ze stojącego pod oknem kartonu wełniany zielony sweter i otuliła nim ramiona.
Za oknem była szarówka. Do zachodu słońca wciąż pozostawała godzina, ale w mieszkaniu