Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
Coś pan zrobił?!

      – Żeby widzieć coś! Musiałem…

      – Ogień nad nami dostał teraz tlenu! Zaraz to wszystko pierdolnie!

      – Bierzcie dzieci!

      Pierwszy strażak przerzucił sobie przez ramię nieprzytomną dziewczynkę. Jego koledzy zrobili dokładnie tak samo. Na ostatnim łóżku było jeszcze jedno dziecko. Dyrektor chwycił je i ruszył w ciemność, gdy nad głową znów usłyszał złowrogie trzaski. Teraz wyraźnie przybrały na sile. Dach walił się do środka na całej długości domu. Naraz poczuł, że robi mu się słabo. Jeszcze ze cztery kroki. Nogi ugięły się pod nim. Padł na kolana, cały czas trzymając dziecko w ramionach. Chciał zawołać strażaków, ale nie potrafił wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Zaczął kaszleć. Dym znów dostał się do tchawicy i płuc. Poczuł ból w klatce piersiowej. Zakręciło mu się w głowie i już padłby na posadzkę, ale naraz poczuł, że ktoś łapie go pod ramiona i ciągnie w kierunku klatki schodowej. Jak przez mgłę dostrzegł postać w strażackim hełmie.

      – Mam go! – usłyszał czyjś głos nad sobą. – A ty dokąd?

      – Sprawdzić, czy tam jeszcze kto nie został – odparł drugi.

      – Uważaj, strop trzeszczy, zaraz nam się to wszystko zawali na głowę.

      – Dobra, idę…

      – Nie! Nie trzeba – powiedział słabym głosem dyrektor. – Tam już nikogo nie ma. – Bolała go głowa i czuł, że zaraz zwymiotuje, ale cieszył się. Wszystkie dzieci zostały uratowane. To było najważniejsze.

      – Spieprzamy na dół. Franek, weź to dziecko – usłyszał głosy strażaków dobiegające gdzieś z oddali. Rozluźnił uchwyt, gdy poczuł, jak ktoś odbiera od niego ośmioletnią Małgosię. Niczego już nie widział.

      – Trzeba podać tlen! – rozpoznał znajomy głos wuefisty.

      – A niby skąd?

      – Nie macie na wozie?

      – Na wozie to my mamy ino gaśnicę. Jak pogotowie przyjedzie, to mu podadzą, a teraz trzeba szybko na dwór go, żeby pooddychał.

      Próbował wciągnąć powietrze, jednak wszędzie był dym. Na twarzy poczuł zimny powiew, ale zabrakło mu tchu…

      Godzina 3.50

      Policyjna nyska zatrzymała się przy chodniku. Sierżant natychmiast wyskoczył z auta. Z bramy sierocińca wysypywał się tłum dzieci.

      – Panie milicjancie, co teraz z nami? – zapytał jakiś chłopiec.

      – Zaraz coś wymyślimy. Gdzie są wasi wychowawcy?

      – Pani Olga jest tam z tyłu. – Dziewczynka w czapce z pomponem pokazała ręką za siebie.

      Sierżant Jabłoński dostrzegł kobietę, która przy drzwiach wskazywała dzieciom drogę.

      – Kieruj je wszystkie na drugą stronę ulicy, o tam! – rozkazał kierowcy, plutonowemu Musze. – Ja wchodzę do środka!

      Plutonowy rozłożył szeroko ręce i zaczął zaganiać dzieci jak kura pisklęta.

      Sierżant tymczasem dotarł do nauczycielki.

      – Kto jest jeszcze w środku? – zapytał.

      – Dyrektor i strażacy weszli po dzieci na drugie piętro. A co my mamy robić, panie milicjancie?

      – Na razie na chodnik, bo tu zaraz podjadą jeszcze wozy strażackie. Szybciej, przechodźcie! – wskazał przestrzeń za sobą.

      Dzieci poszły za swoją wychowawczynią. Wszędzie słychać było pokrzykiwania i płacz.

      – Dawać najmniejsze tutaj, do naszej nyski – zawołał plutonowy Mucha.

      Na górze coś huknęło. Milicjant spojrzał w tamtą stronę. Kawał dachu zapadł się do środka, a języki ognia wyskoczyły na zewnątrz.

      Sierżant znalazł się na schodach akurat w momencie, gdy na dole pojawił się wuefista Langner. Na umięśnionych ramionach niósł dwójkę nieprzytomnych dzieci.

      – Co z nimi? – zapytał milicjant.

      – Trzeba na powietrze, bo się zaczadziły.

      – Ktoś jeszcze został na górze?

      Nauczyciel skinął głową.

      – Dyrektor i strażacy poszli po ostatnie dzieci.

      – Dobra, chodź pan ze mną do radiowozu! – Pobiegł przodem, dopadł szoferki i wyszarpał koc z przedniego fotela. Poszedł na tył, gdzie w przedziale aresztanckim już rozsiadły się maluchy, zagonione tam chwilę wcześniej przez kierowcę.

      – Uwaga, kocyk położę, a na nim pan wychowawca położy dziewczynki, co zasłabły – wyjaśnił nauczycielce. Po chwili obie leżały na podłodze. Nie było ich czym przykryć. Milicjant zdjął więc szybko swoją kurtkę i podał nauczycielce.

      W mroźne, zimowe powietrze wdarł się ryk syreny. Dotarł kolejny wóz strażacki, który wjechał przez bramę, by dostać się jak najbliżej budynku sierocińca. Tuż za wozem bojowym pojawiła się karetka. Stanęła przy krawężniku w chwili, gdy strażacy zaczęli wynosić ze środka nieprzytomne dzieci. Ratownicy natychmiast odbierali je od nich i układali na podłodze ambulansu. Po chwili zabrakło miejsca, więc ostatnią ofiarę, nieprzytomnego dyrektora, położono na noszach na ośnieżonym chodniku.

      – Musimy ich wszystkich wieźć natychmiast do szpitala – zarządził lekarz z pogotowia. – Pakujcie, ile się da – polecił sanitariuszom.

      – U mnie w radiowozie są jeszcze dwie nieprzytomne dziewczynki – krzyknął milicjant.

      – To dobrze, wsadźcie tam jeszcze tego. – Wskazał na mężczyznę na noszach. – I jedziecie z nami do Szamotuł.

      – Zaraz, ale my nie możemy…

      – A co pan, sierżancie, do cholery, chce mieć te dzieci na sumieniu? Jedziemy, bez dyskusji – zakomenderował lekarz oficerskim tonem. A z poleceniami wydawanymi w taki sposób Jabłoński nigdy nie dyskutował. Pobiegł więc do nyski, by zrobić miejsce dla nieprzytomnego dyrektora.

      – Musicie opuścić radiowóz, niestety – krzyknął w kierunku nauczycielki, która stała obok auta.

      – Ale dzieci już tam zasypiają!

      – Trudno, musimy jechać z poszkodowanymi na pogotowie jak najszybciej.

      – O Boże!

      Milicjant otworzył drzwi.

      – Kochani, wychodzimy, bo musimy zawieźć wasze koleżanki do szpitala. – Dzieci zaczęły popłakiwać, ale Jabłoński rozumiał, że nie ma wyjścia. Musiał być twardy. – Wychodźcie, kochani!

      Gdy sanitariusze przynieśli nosze z mężczyzną, radiowóz był już gotowy do drogi.

      – Zamelduj do centrali, co i jak, i wracaj szybko. Ja tu będę pilnował. Plutonowy skinął głową i włączył silnik, a zaraz potem koguty na dachu. Przepuścił karetkę i ruszył za nią.

      Sierżant Jabłoński został sam na chodniku. Na dziedziniec przed domem dziecka wjeżdżał właśnie następny wóz strażacki. Płomienie na dachu budynku pochłaniały kolejne krokwie, strzelając wysoko w niebo. Ognista łuna oświetlała wszystko wokół, więc wydawało się, że jest jasno jak w dzień. Spojrzał na drugą stronę ulicy, gdzie tłoczyły się opatulone czym popadło dzieci. Za nimi tłum mieszkańców okolicznych domów z zaciekawieniem oglądał i żywo komentował niecodzienne widowisko. Naraz Jabłońskiemu zaświtała w głowie pewna myśl. Podszedł tam, gdzie zgromadziło się najwięcej ludzi, stanął


Скачать книгу