Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
przewieźć. Do tej pory mają marznąć na dworze?

      – To niby co zrobić? – spytała stara Kulasowa, która mieszkała przy rynku.

      – A wzięlibyście je do siebie do chaty? Każdy ile może. Żeby nawet na dywanie zaległy, byle w cieple.

      Przez tłum przeszedł szmer, a potem naraz ludzie ruszyli ku sierotom, mniejsze brali na ręce, starsze poprowadzili za sobą… I nagle na placyku została tylko wychowawczyni i milicjant.

      – I co teraz będzie? Jak ja się z nich wszystkich wyliczę?

      – Dobrze będzie, droga pani – stwierdził zadowolony sierżant. – Dobrze będzie. – Pokiwał głową i poczuł, że mróz zaczyna przenikać mu przez mundur i wpełzać na spocone plecy.

      – Niech pani idzie gdzieś do mieszkania. Dobrzy ludzie panią wpuszczą – poradził.

      Resztka belek dachowych z ogromnym hukiem zapadła się w sobie i runęła do środka. Sikawki z czterech strażackich drabin lały strumienie wody, ale widać było, że nie na wiele to się zdaje. Nic już nie będzie z tego sierocińca, pomyślał Jabłoński, spoglądając w górę. Byleby tylko te nieprzytomne dzieciaki przeżyły.

      Rozdział I

      Szamotuły

      Sobota

      29 czerwca 2019

      Godzina 8.30

      Johnnie Walker jest stanowczo zbyt tani, pomyślał, popijając z półlitrowej butelki zimną colę z domieszką łyskacza. Gdyby był droższy, to ludzie by go tak nie kupowali, tylko chlaliby czystą. Pół godziny temu zatrzymał radiowóz na ulicy Sportowej, za basenem, i klepnął Turka w ramię. Temu nie trzeba było żadnych specjalnych wyjaśnień. Wiedział doskonale, czego może chcieć jego szef. Wysiadł więc z auta i poszedł do spożywczaka. Po chwili wyszedł z butelką coli w dłoni. Odkręcił zakrętkę, upił mniej więcej do połowy, a potem odwrócił się plecami do ulicy, żeby byle kto nie widział, co robi. A robił poranną berbeluchę, czyli koktajl pracowniczy dla skacowanych. Do w połowie opróżnionej flaszki wlał zawartość małej butelki Johnniego. Tę po łyskaczu wyrzucił do śmietnika, a mieszankę własnej roboty zakręcił, żeby procenty nie uciekały. Wrócił do auta i usiadł na przednim siedzeniu. Kierowca, sierżant Wtorek, uśmiechnął się do niego.

      – Jedziemy? – zapytał, włączając silnik.

      – Kierownika pytaj – rzucił Turek.

      – Jedziemy? – Odwrócił się za siebie.

      Tam, na tylnej kanapie, siedział ich bezpośredni przełożony, niewysoki czterdziestopięciolatek z pokaźnym brzuchem, okrągłą twarzą, przyozdobioną dodatkowym podbródkiem, i solidną łysiną, biegnącą od czoła w kierunku potylicy. Nie był jednak całkowicie łysy. Na skroniach zostało nieco włosów, których długość zapewne miała rekompensować braki na czubku głowy. Na nosie miał okulary o grubych szkłach. Ubrany był w popielaty, nieco pomięty garnitur. Nie wyglądał na policjanta, ale raczej na urzędnika magistratu zajmującego się gospodarką odpadami. Nadkomisarz Darek Biernat wyciągnął rękę w kierunku swojego podwładnego. Starszy aspirant Szymon Turek, szczupły facet w kurtce dżinsowej i kowbojskich butach, który zapewne tylko przez przypadek zapomniał nałożyć kapelusza z szerokim, podwiniętym rondem, wyglądał jak facet, który za chwilę weźmie udział w rodeo i będzie ujeżdżał dzikiego ogiera. Ale nigdzie w najbliższej okolicy nie było koni do ujeżdżania. Nie licząc oczywiście stadniny w Baborówku, jakieś pięć kilometrów stąd. Jednak oni nie wybierali się na konie, a nawet jakby, to Turek i tak nie potrafił na nich jeździć. Tę niedoskonałość nadrabiał kowbojskim ubiorem i rewolwerem Smith & Wesson 29 przytroczonym do paska ukrytego pod ramieniem.

      – Pojedziemy, jak powiem – mruknął Biernat, chwytając butelkę rozcieńczonej coli. Szybko otworzył i pociągnął spory łyk. – Jak się przyjmie – wyjaśnił, a obaj jego podwładni skinęli głowami. Wiedzieli doskonale, w czym rzecz. Biernat był mocno wczorajszy i dlatego teraz musiał poczekać, czy pierwszy łyk koktajlu nie spowoduje reakcji wymiotnej.

      – Głupio by było narzygać na miejscu zdarzenia – wyjaśnił zupełnie niepotrzebnie.

      Upił jeszcze trochę i zakręcił flaszkę.

      – No dobra, Patryk, jedziemy do roboty. – Klepnął sierżanta w ramię, a ten natychmiast wrzucił jedynkę. – A ty, Szymek, chcesz łyka?

      Wyciągnął dłoń z butelką w kierunku kowboja. Ten wzruszył ramionami.

      – Dla mnie jak na razie to za wcześnie – skłamał Turek. Wcale nie było za wcześnie. Też miał kaca i za chwilę zamierzał go zalać. W sklepie kupił dla siebie małpkę wyborowej. Ale wolał nie pokazywać wszystkim, że też pije od rana. Po co ma wiedzieć ten gówniarz Wtorek? Chłopak był na służbie dopiero od pięciu czy sześciu lat, więc nie miał pojęcia o prawdziwym życiu. Wystarczyło mu wiedzy na temat Biernata, który od roku chlał w zasadzie codziennie. Odkąd zmarła mu żona, częściej był pijany niż trzeźwy. No ale w końcu to jego sprawa. Póki robił swoją robotę, a robił ją doskonale, nikt się go nie czepiał. Turek myślał więc, że w tej ich ekipie dochodzeniowo-śledczej jeden pijak to aż nadto, a o nim nikt nic nie będzie wiedział, dopóki ostentacyjnie będzie odmawiał.

      – Ja to chętnie, ale wieczorem, przy telewizorze, jak se włączę serial… – wyjaśnił.

      – Jaki serial?

      – Grę o tron.

      – O jaki tron? – zapytał nadkomisarz.

      – O tron Targaryjenów – wyjaśnił Wtorek, który też oglądał namiętnie tę produkcję.

      – Kogo ten tron? – Biernat bezskutecznie szukał w zakamarkach pamięci dynastii, ale widać jego znajomość historii nie była doskonała.

      – To takie science fiction – wyjaśnił Turek.

      – Fantasy – poprawił go Wtorek. – Taka baśniowa opowieść z żywymi trupami za murem, smokami i czarownikami, co umieją zabitego ożywić i nawet…

      Biernat machnął ręką.

      – To ja se myślałem, że coś wartościowego… że historyczny serial.

      Passat zatrzymał się na podjeździe przy dwupiętrowym bloku.

      – To będzie tu. – Wtorek wskazał na budynek. Nie musiał za dużo wyjaśniać. Przed domem stał policyjny volkswagen transporter, a to oznaczało, że technicy byli już w akcji. W zasadzie można było im wierzyć, że wszystkie ślady zostaną zabezpieczone i nic nie umknie ich uwadze, ale Biernat jako stary fachowiec wolał się o tym przekonać na własne oczy.

      Był typem szczególarza, który zawsze sam musiał pojawić się na miejscu, w którym coś się wydarzyło. Nawet tak mało atrakcyjnym i banalnym, jak to dzisiejsze. Tu nikt nie spodziewał się jakichś rewelacji. Mieli znalezionego leżaka z pętlą na szyi. Facet się powiesił i cała sprawa zapewne skończy się na zwyczajnym protokole i umorzeniu.

      W mieszkaniu śmierdzi, jakby trup leżał tu co najmniej od tygodnia, pomyślał Biernat, wchodząc do środka. Wyjął chustkę do nosa, staromodną, kraciastą chusteczkę, którą zawsze nosił w kieszeni na wszelki wypadek. To był jego łącznik z dawnym światem. Kiedyś prasowała mu je żona, tak samo jak koszule i spodnie. Teraz koszule oddawał do pralni, ale chusteczki prał i prasował sobie sam. Mógł kupować tylko te papierowe i nie mieć kłopotu z prasowaniem. Ale postanowił, że nie odpuści, że będzie nadal chodził do pracy tak jak dawniej, gdy jeszcze żyła, z jej chusteczkami w kieszeni. No może nie tak czystymi i dobrze wyprasowanymi jak kiedyś, ale jednak będzie je miał zawsze przy sobie. A jednorazówki też trzymał w kieszeni. Na wszelki wypadek.


Скачать книгу