Wędrująca Ziemia. Cixin Liu

Читать онлайн книгу.

Wędrująca Ziemia - Cixin Liu


Скачать книгу
Postanowił czegoś spróbować.

      Przestał poruszać kończynami i uważnie obserwował otoczenie. Nie zsuwał się. Przeciwnie, unosił się na zboczu, jakby w ogóle nie istniało! Klepnął się w czoło, przeklinając głupotę swoją i pierwszego mata. Skoro woda tworząca górę nie spływała w dół, to dlaczego miałby się zsunąć człowiek? Albo łódka.

      Przyciąganie grawitacyjne neutralizowała masa ogromnej kuli. Im wyżej się piął, tym słabiej odczuwał siłę grawitacji Ziemi. Oznaczało to, że kąt nachylenia zbocza nie odgrywa żadnej roli. Jeśli chodziło o grawitację, to nie było tu żadnej góry. Działające na niego siły nie różniły się od tych, którym podlegał na poziomej powierzchni oceanu.

      Teraz już wiedział, że ta góra będzie jego.

      Płynął dalej. Musiał w to wkładać coraz mniej wysiłku. Było to w dużej części skutkiem tego, że jego ciało stawało się coraz lżejsze, dzięki czemu było mu coraz łatwiej unosić głowę, by zaczerpnąć powietrza. Widział też inną oznakę zmniejszania się grawitacji: im wyżej się wspinał, tym wolniej opadały rozproszone krople wody. Zjawisko to znajdowało odzwierciedlenie w ruchach fal. One też stawały się coraz wolniejsze. Straciły impet, jaki miały na otwartym oceanie; były łagodniejsze, niż pozwoliłaby na to normalna grawitacja.

      Ale nie panowały tam cisza i spokój. Wiatr się wzmagał i na zboczu zaczęły się wznosić pasma fal. Te bałwany, uwolnione spod wpływu grawitacji ziemskiej, osiągały niezwykłą wysokość, nie podnosiły się jednak gwałtownie jak normalne grzywacze, ale odszczepiały się od zbocza cienkimi plastrami i łagodnie osuwały jeden na drugi. Przypominały Fanowi cienkie wióry zestrugiwane z deski przez niewidzialnego stolarza. W najmniejszym stopniu nie utrudniały mu posuwania się w górę. Prawdę mówiąc, było wprost przeciwnie – mknąc ku szczytowi, popychały go.

      W miarę słabnięcia przyciągania ziemskiego zaczęły się dziać jeszcze większe dziwy. Zamiast popychać, fale łagodnie go wyrzucały. Czuł, że wynurza się z wody i leci nad nią, by chwilę potem zostać porwany przez następną falę i w mgnieniu oka znowu znaleźć się w powietrzu. Delikatne, lecz silne ręce oceanu niosły go naprzód. Wkrótce odkrył, że w tych dziwnych warunkach jego i tak szybkie wznoszenie przyspieszy zmiana stylu pływania na motylkowy.

      Wiatr osiągnął jeszcze większą siłę, natomiast uchwyt, w którym trzymała Fana grawitacja, stawał się coraz słabszy. Fale na tej wysokości wzbijały się na dziesięć metrów, po czym opadały w zwolnionym tempie. Były łagodniejsze niż niżej i bezgłośnie osuwały się jedna na drugą. Jedynym dźwiękiem było wycie narastającego cyklonu.

      Fan, coraz lżejszy, przeskakiwał z grzbietu jednej fali na grzbiet drugiej. Przy kolejnym skoku zdał sobie sprawę, że więcej czasu przebywa w powietrzu niż w wodzie. Trudno było powiedzieć: płynie czy frunie. Co jakiś czas całkowicie zalewała go cienka fala, ciskając w tunel utworzony przez powoli opadającą wodę. Przez łagodnie zaokrąglone sklepienia tych tunelów sączyło się niebieskie światło. Widział przez nie jego źródło – olbrzymią kulę wiszącą na niebie. Wodne sklepienie zniekształcało obraz statku obcych; Feng Fan miał wrażenie, jakby patrzył na niego załzawionymi oczami.

      Zerknął na wodoszczelny zegarek na lewym ręku. Wspinał się dopiero od godziny, więc w tym przekraczającym najśmielsze marzenia tempie dotarcie na szczyt zajmie mu tylko jeszcze godzinę.

      Pomyślał o Otwartym Oceanie. Wnioskując z obecnej prędkości wiatru, huragan już za kilka chwil miał uderzyć z całą furią. Statek nie mógł w żaden sposób uciec przed nadciągającym cyklonem. Fanowi przyszło do głowy, że kapitan popełnił poważny błąd – powinien był skierować statek wprost na wodną górę. Ponieważ grawitacja nie oddziaływała na nic na jej zboczu, statek mógłby łatwo wpłynąć na wierzchołek i tam znalazłby się w oku cyklonu. Byłby bezpieczny! Zaledwie Fan to sobie uświadomił, wyjął z kieszeni kamizelki ratunkowej walkie-talkie. Próbował się połączyć z Otwartym Oceanem, ale statek nie odpowiadał.

      Do tego czasu Fan opanował sztukę skakania z grzbietu na grzbiet fali. Wspinając się tak przez dwadzieścia minut, pokonał dwie trzecie drogi. Z miejsca, gdzie dotarł, idealnie okrągły wierzchołek góry wydawał się już na wyciągnięcie ręki. Skrzył się w łagodnym świetle padającym ze statku obcych. Wyglądało to tak, jakby obcy na niego czekali. W tym momencie świst wiatru przeszedł nagle w ogłuszający ryk, który dochodził ze wszystkich stron. Temu przerażającemu wyciu towarzyszyło nagłe zwiększenie się siły wiatru. Uniosły się cienkie jak arkusze, wysokie na trzydzieści metrów fale, ale nie opadły, cyklon rozwiał je w powietrzu. Podniósłszy głowę, Feng Fan zobaczył, że zbocze nad nim pokrywa wodny pył z rozbitych grzywaczy, smagany wiatrem i wirujący w szalonym tańcu nad powierzchnią oceanu. W blasku, który padał na nie ze statku obcych, chaotyczne rozbryzgi świeciły oślepiająco białym światłem.

      Feng Fan wykonał ostatni skok. Trzydziestometrowa fala uniosła go w powietrze. W chwili gdy opuścił jej grzbiet, wiatr rozbił ją w wodny pył i Fan zaczął spadać na pas wolno przetaczających się pod nim fal. Wyglądały jak ogromne, przezroczyste skrzydła, które powoli się rozpościerały, by go objąć. Gdy dosięgnął ich wyciągniętymi rękami, gwałtowne uderzenie wiatru rozerwało ich skrzącą się kryształowo powłokę i przemieniło je w białą mgłę. Temu niesamowitemu spektaklowi towarzyszył dziwny dźwięk, który brzmiał jak śmiech. W tej samej chwili Feng przestał spadać; jego ciało było tak lekkie, że unosiło się w powietrzu. Wiatr miotał nim jak piórkiem, a kłębiący się w dole ocean zaczął się powoli jeszcze bardziej oddalać.

      Wirującemu w powietrzu, niemal nieważkiemu Fanowi zakręciło się w głowie. Miał wrażenie, że statek obcych kręci się wokół niego. Kiedy w końcu udało mu się przyjąć stabilną pozycję, stwierdził z przerażeniem, że unosi się nad wierzchołkiem wodnej góry.

      Przetaczające się wokół szczytu gigantyczne fale wyglądały stamtąd jak długie linie i nadawały mu wygląd ogromnego wiru. Feng Fan miał wrażenie, że zatacza coraz szybciej coraz mniejsze kręgi. Niosło go wprost w oko cyklonu.

      Gdy się tam znalazł, wiatr nagle osłabł. Niewidzialna ręka powietrza, która dotąd go trzymała, puściła i spadł na wodną górę, prosto w niebieską poświatę jej szczytu.

      Zanurzył się w nim głęboko, nim poczuł, że znowu się unosi. Otaczała go ciemność i po paru chwilach ogarnął go strach przed utonięciem. Uświadomił sobie nagle z rosnącą paniką, że znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, bo po raz ostatni nabrał w płuca powietrza na dziesięciu tysiącach metrów! Na tej wysokości prawie nie było tlenu, a przy słabej grawitacji będzie się wznosił na powierzchnię bardzo wolno. Obawiał się, że nawet gdyby płynął z całych sił, nie wystarczy mu powietrza w płucach.

      Doznał dziwnego uczucia déjà vu. Znowu był na Mount Evereście, wokół panowały kompletne ciemności i szalała zawieja śnieżna. Poczuł przytłaczający strach. Ale dojrzał w tych ciemnościach światło; kilka srebrzystych kul wznoszących się tuż obok niego. Największa z nich miała około metra średnicy. Patrząc na nie, uświadomił sobie nagle, że są to bańki powietrza. Słaba grawitacja pozwoliła na utworzenie się w oceanie ogromnych baniek tlenu. Wytężywszy siły, wepchnął się do tej największej. Gdy jego głowa przebiła srebrzystą powłokę, mógł znowu zaczerpnąć tchu. Powoli ustępowały spowodowane niedoborem tlenu zawroty głowy. Fan znajdował się teraz w otoczonej przez wodę kuli powietrza. Spojrzawszy w górę, zobaczył migoczącą powierzchnię. Unosząc się ku niej, poczuł nagły spadek ciśnienia, który spowodował raptowne poszerzenie się bańki. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest uwięziony w jednym z baloników, jakie się wypuszcza na przyjęciach na świeżym powietrzu, i że wzlatuje w górę.

      Niebieskie migotanie fal było coraz jaśniejsze, aż w końcu stało się tak silne, że Fan musiał odwrócić wzrok. Akurat w tym momencie


Скачать книгу