Emancypantki. Bolesław Prus
Читать онлайн книгу.gdzież tam. Nawet zdziwisz się, gdy ci powiem, że on nie tylko zauważył i ciebie i Helę, ale i każdą ocenił…
– Ocenił mnie?…
– Tak. O tobie powiedział, że musisz być bardzo pojętna, tylko łatwo zapominasz…
– Czy podobna?
– Jak Stefka kocham, a o Heli – że mało dba o matematykę.
– Ależ to jest prorok!… – zawołała Madzia.
– Naturalnie, że prorok, bo z Helą już mam zmartwienie. Nie była dziś u mnie cały dzień, choć kilka razy przechodziła pode drzwiami i śpiewała – mówiła z żalem Ada.
– Czegóż ona chce?
– Albo ja wiem. Może obraziła się na mnie, a najpewniej… już mnie nie lubi… – szepnęła Ada.
– Ale, dajże spokój…
Usta Ady zaczęły drżeć i na twarz wystąpiły rumieńce.
– Ja rozumiem, że mnie nie można lubić – mówiła – wiem, że nie zasługuję na żadne względy, ale to przykro… Ja dlatego tylko, ażeby z nią być dłużej, nie wyjeżdżam za granicę, chociaż ciotka nalega na mnie od wakacyj i nawet Stefek wspominał… Ja przecież nic od niej nie żądam, chcę tylko czasami spojrzeć na nią. Wystarcza mi jej głos, choćby nawet mówiła nie do mnie. To tak mało, mój Boże, tak mało, a ona mi i tego odmawia… A ja myślałam, że ludzie piękni powinni mieć lepsze serca aniżeli inni…
Magdalena słuchała z błyszczącymi oczyma; postanowienie jej dojrzało.
– Wiesz: – zawołała klasnąwszy w ręce – ja ci to wytłomaczę.
– Ona gniewa się, że nam Romanowicz nie daje lekcyj?…
– Ale gdzież tam!… Ona – mówiła Magdalena półgłosem, schyliwszy się do ucha Ady – ona musi okropnie się martwić.
– Czym?… Przecież dzisiaj śpiewała na kokrytarzu…
– To właśnie!… Bo im kto więcej jest zrozpaczony, tym bardziej stara się ukryć. O, ja wiem, bo sama najgłośniej śpiewam wtedy, kiedy się czego boję…
– Cóż jej jest?
– Widzisz, jest tak – szeptała Magdalena położywszy jej rękę na ramieniu. – Teraz ogromna drożyzna, rodzice naszych panienek nie płacą za pensję, ociągając się i pani Latter – może zabraknąć pieniędzy na wydatki…
– A ty skąd wiesz? – zapytała Ada.
– Pisałam listy do rodziców od pani Latter. Ale skąd ty wiesz?
– Ja?… od pani Latter – odpowiedziała Ada skubiąc cienkimi palcami suknię.
– Ona ci powiedziała?… Więc cóż?…
– No, nic… Już jest dobrze.
Magdalena odsunęła się od niej, a potem nagle schwyciła ją za ręce.
– Ada, ty pożyczyłaś pani Latter…
– Ach, Boże, więc i cóż z tego?… Ale, Madziu, zaklinam cię, nie mów o tym nikomu…
Nikomu… Bo gdyby się Hela dowiedziała… Zresztą ja ci powiem wszystko…
– Jeżeli sekret, nie chcę słyszeć!… – broniła się Magdalena.
– Przed tobą nie mam sekretu. Widzisz, ja już dawno myślałam prosić Helę, ażeby… pojechała ze mną za granicę. Wiem, że pani Latter pozwoliłaby nam wyjechać z ciocią Gabrielą, ale strasznie się boję, że gdyby Hela dowiedziała się o tych… pieniądzach, to obrazi się i nie pojedzie… Ona zerwie ze mną.
– Zmiłuj się, co mówisz:… Ona cię jeszcze bardziej powinna kochać i będzie kochać…
– Mnie nikt nie kocha – szepnęła Ada.
– Ach, ty zabawna!… Ja pierwsza kocham cię tak, że za tobą skoczyłabym w ogień… Czy ty nie rozumiesz, że jesteś dobra jak anioł, mądra, zdolna, a nade wszystko… taka dobra, taka dobra… Przecież kto by nie kochał takiej jak ty, nie miałby rozumu ani serca… Najmilsza, złota, jedyna. Wykrzyknikom towarzyszył deszcz pocałunków.
– Zawstydzasz mnie – odpowiedziała Ada uśmiechając się ze łzami w oczach. – To ty jesteś najlepsza… Dlatego zaprosiłam cię tutaj i chcę cię prosić, ażebyś ostrożnie zaczęła namawiać Helę do wyjazdu za granicę.
– Ja myślę, że jej nawet namawiać nie potrzeba.
– Ale widzisz – ze mną…
– Właśnie z tobą. Gdzież ona znajdzie lepsze towarzystwo i przyjaciółkę?
– Ona mnie nie lubi.
– Mylisz się, ona cię bardzo kocha, tylko ona jest trochę dziwna.
– Może lubiłaby mnie, gdybym była ubogą, a tak… jest zanadto dumna… Więc widzisz, Madziu, jak musimy z nią być ostrożne. Nic, nic… ani słówka o tych nieszczęśliwych pieniądzach.
– Bądź spokojna – odpowiedziała Magdalena. – Zaraz do niej pójdę i tyle nagadam o panu Dębickim, że sama przyjdzie podziękować ci za niego.
V PIĘKNE PANNY
V PIĘKNE PANNY
Gdy Madzia opuściła pokój Ady, już zapadał mrok spotęgowany chmurami, z których lał się deszcz pomieszany z topniejącym śniegiem. Na korytarzu zapalono lampy. Przy ich świetle Madzia zobaczyła zbiegającą ze schodów koleżankę, pannę Joannę, ubraną jak na bal. Miała szeleszczącą kremową suknię z wybornie dopasowanym stanikiem, otwartym z przodu jak drzwi uchylone, spoza których ostrożnie wyglądał gors podobny do listków białej róży.
– A ty gdzie, Joasiu? – zapytała Magdalena.
– Teraz do panny Żanety, a później na koncert ze znajomymi.
– Ślicznie wyglądasz, cóż to za suknia!… Joanna uśmiechnęła się.
– Ach, Madziu – rzekła tonem łagodniejszym – zastępuje mnie panna Żaneta, ale ty jej pomożesz, prawda?
– Naturalnie.
– I jeszcze, Madziu, pożycz mi, kochanko, branzoletki.
– Owszem, weź ze stolika.
– A wachlarza nie dasz mi?
– Ależ weź wszystko. Wachlarz jest także w stoliku.
– Więc wezmę i twoją koronkę na głowę.
– Dobrze, jest pod stolikiem, w pudełku od kapelusza.
– Dziękuję ci, moja droga.
– Baw się dobrze. A nie widziałaś Helenki?
– Na górze nie ma jej, zapewne jest u siebie. Do widzenia.
Zniknęła na zakręcie korytarza i tylko słychać było szelest jej "Jaka ta Zosia niemądra! – pomyślała Magdalena. – Gdzieżby Joasia pozwoliła…" W gabinecie Helenki było pusto. Już Magdalena miała cofnąć się, gdy na progu trzeciego pokoju ukazało się jasne widziadło dające jej znaki ręką. Była to Helena.
Madzia cicho przeszła po dywanach aż do sypialni pani Latter na pół oświetlonej przez różnokolorową lampkę.
– Patrz, jaki on zabawny! – szepnęła Helena ciągnąc Madzię do nie domkniętych drzwi gabinetu pani Latter.
Na kanapce przeznaczonej dla gości siedział pan siwy i otyły, z sinymi rumieńcami na policzkach – i rozmawiał z panią