Emancypantki. Bolesław Prus

Читать онлайн книгу.

Emancypantki - Bolesław Prus


Скачать книгу
jeżeli o mnie chodzi – wybucha Zosia z pałającymi oczyma – mnie nikt nie uratuje!

      Od chwili kiedy Jadzia Zajdler widziała, jak całował pannę Joannę, życie moje zostało złamane.

      Więc on nie dla mnie zaglądał do sal, nie mnie szukał, gdy patrzył na nasze okna z podwórka i dlatego nie podniósł róży, którą mu wyrzuciłam… Ale ja nie będę im przeszkadzać; umrę, rozumie się, że nie dla tej kokietki, tylko dla niego… Niech zostanie szczęśliwy, z kim chce, chociaż… mam przeczucie… że mnie kiedyś pożałuje…

      Mówiąc to Zosia zalewa się łzami, a panna Magdalena patrzy na nią zdumiona.

      – Moja Zosiu, co ty wyplatasz? Kto całował Joasię?…

      – A któż by, jeżeli nie pan Kazimierz?… Zbałamuciła go ta drapieżnica, bo jej zazdrość…

      Panna Magdalena uroczyście podnosi się z kanapki i mówi:

      – Panna Joanna jest damą klasową i osobą przyzwoitą, która nigdy nie pozwoliłaby się całować panu Kazimierzowi.

      – Czy pani jest tego pewna?… – pyta Zosia składając ręce.

      – Jestem najpewniejsza, a teraz żałuję, że wybrałam cię na powiernicę…

      – O, panno Magdaleno!… – błaga ją Zosia płacząc i śmiejąc się.

      – Jesteś dziecko – przerywa jej surowo panna Magdalena więc nie rozumiesz, że w życiu kobiety mogą być rzeczy ważniejsze aniżeli jakieś tam uniesienia sercowe. Przekonasz się, kiedy zaczniesz myśleć o cudzych interesach i znajdziesz się w konieczności ratowania kogoś…

      – Ja już jestem uratowana… już nie umrę, panno Magdaleno… Teraz wszystko rozumiem!

      Jadzia musi się sama w nim kochać, więc rzuca oszczerstwa, ażeby mnie zniechęcić… O, ja domyśliłam się tego!…

      Całuje pannę Magdalenę bez miary i liczby, ociera oczy i ucieka z sali gościnnej. "Jaka ona głupiutka!… – myśli panna Magdalena o swojej młodej przyjaciółce. – Gdyby jej pani Latter powiedziała to, co mnie i gdyby jej przyszło obmyślać sposoby dopomożenia przełożonej, zaraz by miłość wywietrzała… Swoją drogą Ada musi przełożonej pożyczyć pieniędzy; ale co tymczasem stanie się z moją głową!…" Pannie Magdalenie jest coraz smutniej i ciężej. Już nie o to jej chodzi, ażeby podzielić się z kimś wielką tajemnicą, ale żeby dowiedzieć się: czy w każdym człowieku budzenie się świadomej myśli łączy się z takim niepokojem? Przecie już we wstępnej klasie, a nawet jeszcze w domu, kazano jej myśleć; przecież już siedem lat myślała według szkolnego programu będąc na pensji, a potem rok bez programu będąc damą klasową i – jeszcze nigdy myślenie nie wydało jej się czymś tak nowym i oryginalnym!

      Czaiła, że po owej rozmowie z panią Latter w duszy jej wytrysło źródło psychicznych procesów, których dotychczas nie odgadywała, choć od pierwszej klasy nazywano ją dzieckiem myślącym.

      "Pewnie musiała się zbudzić we mnie samodzielność, o której mówi panna Howard – rzekła do siebie Magdalena. – Nie – myślała dalej – ja nie powinnam unikać tej kobiety, bo ona jedna może mi wytłomaczyć stan mojej duszy…" Pod wpływem tej uwagi skierowała się do drzwi pokoju panny Howard; usłyszawszy zaś rozmowę – zapukała.

      W pokoju były trzy osoby. Przede wszystkim panna Howard, która siedząc na fotelu z założonymi na piersiach rękoma rozprawiała. Naprzeciw niej na wyplatanym krześle kręcił się niedbale ubrany, ale za to bardzo nieuczesany student uniwersytetu, z wytartą czapką w ręku. Zaś na taburecie, oparta o poręcz fotelu panny Howard, jakby kryła się za nauczycielką, prześliczna szóstoklasistka Mania Lewińska, odznaczająca się twarzą dziecka, a oczyma dojrzałej kobiety. Magdalena spostrzegła, że Mania Lewińska patrzy na studenta z wyrazem spokojnego zachwytu, że panna Klara pożera go wzrokiem i że on spogląda na pannę Howard, lecz myśli o ukrytej za jej fotelem Mani.

      – Prosimy! – zawołała panna Howard wyciągając rękę. – Pan Władysław Kotowski, panna Magdalena Brzeska.

      Zaprezentowani ukłonili się sobie, przy czym rozczochrany student miał minę niezadowoloną z nowego gościa. Gdy jednak Magdalena usiadła w ten sposób, że nie zasłoniła Mani Lewińskiej i nie mogła śledzić jego spojrzeń, uspokoił się.

      – Szkoda, że pani nie przyszła przed kwadransem – rzekła panna Howard. – Właśnie czytałam mój artykuł, który pan zabiera do "Przeglądu". Rozwijam pomysł, ażeby nieprawym dzieciom państwo dawało nazwiska, edukację i uposażenie; a im lepsze będą nazwiska i wyższa edukacja, tym więcej będą szanowane nieprawe dzieci i co z tego wynika, kwestia zostanie rozwiązana. Bo dopóki kobiety nawet w tak naturalnych rzeczach muszą się oglądać na mężczyzn… Magdalena myślała, że zapadnie się pod ziemię, lecz Mania jakby nie słysząc patrzyła dobrymi oczyma na studenta, który kręcił się, rumienił i miętosił czapkę.

      – Sądzisz pan – zwróciła się panna Howard do studenta – że w moich słowach kryje się niedorzeczność?…

      – Ja, proszę pani, nic nie sądzę – odparł nieledwie przestraszony student.

      – Ale tak pan myślisz… O, bo ja jak w otwartej księdze czytam w duszy pańskiej nawet tajemnice, które pragnąłbyś ukryć przed samym sobą…

      Usłyszawszy to Mania oblała się rumieńcem, a niemniej zawstydzony pan Władysław zrobił ruch, jakby miał zamiar schować głowę pod krzesło.

      – Zapominasz jednak – ciągnęła panna Howard – że ja nie mówię w ogóle o mężczyznach, ale o tym jednym, którego kobiecie narzuca dzisiejsze społeczeństwo, a który nazywa się mężem…

      W ten sposób panna Howard mówiła jeszcze kilka minut pięknym kontraltem, ale – o czym?… Magdalena nie umiałaby powtórzyć. Zdawało jej się tylko, że różowa i płowowłosa apostołka samodzielności kobiet mówi (wobec studenta!) rzeczy tak nieprzyzwoite, że dla niesłyszenia ich potrzeba myśleć o czym innym. A ponieważ własne myśli plątały się jej, więc zaczęła odmawiać w duchu: Ojcze nasz i Zdrowaś Maria. I rzeczywiście obie te modlitwy o tyle pochłonęły jej uwagę, że patrzyła na pannę Howard, słyszała jej głos dźwięczny, lecz nic nie rozumiała.

      Ale student musiał rozumieć, gdyż wyciągał albo zginał nogi, podnosił brwi, zaczesywał bujną czuprynę to prawą, to lewą ręką i w ogóle zachowywał się jak delikwent na torturach. Magdalenie przyszło na myśl, że młody człowiek nie doznawałby tych udręczeń, gdyby tak samo jak ona odmawiał przynajmniej Zdrowaś Maria. Lecz ponieważ jest zapewne bezbożnikiem, jak wszyscy studenci i nie wierzy w skuteczność modlitwy, więc biedak nie może nie słyszeć okropnego wykładu panny Klary.

      Nareszcie panna Howard skończywszy mowę poszła do biurka i zaczęła rozwiązywać, odwijać, a potem znowu zawijać i zawiązywać jakąś rurkę papieru, na którym znajdował się jej interesujący artykuł o tych… tam dzieciach… Przez ten czas Mania zbliżyła się do studenta i zaczęli półgłosem rozmawiać:

      – Do widzenia! – mówiła dziewczynka. – A we wtorek pan przyjdzie?

      – Wątpi pani o tym?

      – I odniesie pan Krasińskiego?

      – Z objaśnieniami.

      – Zapracuje się pan… Do widzenia…

      – Do widzenia…

      Student ledwie dotknął jej ręki, ale jak oni patrzyli na siebie!… Z taką braterską czułością, a przy tym tak smutnie, jakby żegnali się na wieki, choć rozstawali się tylko do wtorku. Magdalena miała ochotę ucałować ich oboje, śmiać się z nimi, płakać, słowem – robić wszystko, czego by od niej zażądali, tacy wydawali się jej piękni i nieszczęśliwi z tego powodu, że


Скачать книгу