Emancypantki. Bolesław Prus

Читать онлайн книгу.

Emancypantki - Bolesław Prus


Скачать книгу
dzieci i zapłacić nauczycielom… Jeżeli więc dziś zachodzę w głowę… Ach! co ja plotę!… – szepnęła trąc czoło. Więc sama obrachuj: skąd w tych warunkach wziąć pieniędzy na wykłady nowych przedmiotów, skąd dzieci znalazłyby czas na naukę?… Głowa mnie boli!…

      Przeszła się kilka razy, a potem wziąwszy za ręce przestraszoną nauczycielkę rzekła spokojniej:

      – Jestem trochę chora i zirytowana, a tobie ufam moje dziecko, więc rozgadałam się.

      Wiem jednak, że…

      – Pani… czy pani mogłaby przypuścić, że ja powtórzę?… – spytała Madzia. A potem spoglądając na panią Latter oczyma pełnymi łez i całując jej ręce dodała:

      – Proszę pani, to… to ja zrzekam się mojej pensji…

      Przełożona przycisnęła usta do jej rozgorączkowanej głowy.

      – Dzieciaku, dzieciaku!… Jakąż różnicę może mi zrobić twoja biedna pensyjka, twoje piętnaście rubli miesięcznie? Ani myśl o niczym podobnym…

      W oczach Madzi błysnęła wielka myśl. Łzy jej obeschły.

      – Więc dobrze, proszę pani, ja będę brała pensję, ale pani mi zrobi jedną wielką łaskę…

      I nagle uklękła przed panią Latter, która śmiejąc się podniosła ją.

      – Cóż to za łaska?

      – Ja mam po babci – szepnęła Madzia spuszczając oczy ja mam… trzy tysiące rubli. Więc pani będzie taka dobra… taka kochana…

      – I wezmę od ciebie te pieniądze, czy tak?… Ach, ty niepoprawna! Przypomnij sobie, ile już przeznaczeń miały twoje pieniądze? Masz założyć pensję…

      – Już nie założę…

      – Wybornie; szybko się decydujesz. Miałaś pożyczyć pannie Howard tysiąc rubli…

      Chciałaś wziąć na swój koszt aż do ukończenia edukacji…

      – Pani śmieje się ze mnie! – załkała Madzia.

      – Nie, ja tylko rachuję. Bo przecie masz jeszcze jechać za granicę i znowu na swój koszt wziąć Helenkę…

      – Ach, pani, pani… – szlochała Madzia.

      – Całe szczęście, że ani tych pieniędzy nie masz w ręku, ani nie masz prawa rozporządzać nimi. Gdybyś była tak majętna jak Ada… ha!… – rzekła jakby do siebie pani Latter.

      Twarz Madzi znowu ożywiła się i oczy jej błysnęły radością.

      – No, ale dość tego, moje dziecko. Idź na górę przez mój pokój sypialny, umyj buziaka i zabierz się do listów. Tylko nie popisz jakich awantur, roztrzepańcze – zakończyła pani Latter. Zawstydzona panienka zabrała papier i wyszła do sypialni, po drodze wylewając resztę łez. Było jej strasznie smutno i z tego powodu, że tak nagle dowiedziała się o pieniężnych kłopotach swojej przełożonej; i z tej racji, że samą siebie posądzała o spełnienie tysiącznych niedorzeczności.

      "Co ja naplotłam, co ja nagadałam głupstw! Nie, na całym świecie nie ma głupszego ode mnie stworzenia" – myślała szlochając.

      Pani Latter patrzyła za nią. W jej wyobraźni mimowolnie zarysowały się jedna obok drugiej dwie fizjognomie: ruchliwa twarz Madzi, na której co chwilę płonęło inne uczucie i – posągowo piękne oblicze jej córki, Heleny. Tamta współczuła wszystkiemu i wszystkim, ta była wiecznie spokojna.

      "Bardzo dobre dziecko, ale Helenka ma więcej godności. Ona tak nie zapala się" – myślała pani Latter z dumą.

      A tymczasem Madzia, zanim usiadła do pisania listów, odmówiła pacierz, ażeby jej Bóg pozwolił choćby ofiarą własnego życia dopomóc pani Latter. Potem przypomniała sobie wiele innych osób również mających kłopoty: chorą Zosię, okradzionego stróża; pewną uczennicę z piątej klasy, która kochała się bez nadziei w panu Kazimierzu Norskim i – znowu uczuła potrzebę ofiarowania się i dla tych nieszczęśliwych.

      A ponieważ przyszło jej na myśl, że Pan Bóg nic zrobić nie zechce za modlitwę tak marnej jak ona istoty, więc pełna zwątpienia i rozpaczy usiadła do pisania listów nucąc półgłosem: Znaszli ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa…

      Zdawało się jej, że właśnie ta melodia najlepiej odpowiada jej nicestwu i niemożności poświęcenia się za cały świat w ogóle, a w szczególności za panią Latter, chorą Zosię, okradzionego stróża i nieszczęsną piątoklasistkę, która kochała bez nadziei.

      III ŚWITANIE MYŚLI

      III ŚWITANIE MYŚLI

      Od kilku dni panna Magdalena jest jakaś nieswoja. Oczy jej straciły blask, a zyskały głębię; śniada twarz pobladła, czarne włosy są prawie gładkie, co ich właścicielce nadaje wyraz żałobny. Młoda osoba od kilku dni źle sypia i źle jada. Jeżeli śmieje się, to tylko przez pomyłkę; jeżeli śpiewa, to przez zapomnienie, a jeżeli zrobi parę tanecznych turów z którą ze swoich uczennic, to całkiem automatycznie. Dusza panny Magdaleny nie bierze udziału w żadnym z tych objawów wesołości; panna Magdalena wie o tym, że jej dusza nie bierze dziś najmniejszego udziału w wesołości i nie gniewałaby się, gdyby cały świat wiedział o tym interesującym nastroju jej duszy pełnej troski i poważnych tajemnic.

      Ten okropny stan tak ciąży pannie Magdalenie, że mimo woli szuka jakiegoś towarzystwa i rozmowy.

      I dlatego, sama nie wiedząc kiedy, młoda nauczycielka znajduje się na progu sali piątej klasy i sama nie wiedząc po co, wywołuje z niej pewną ładniutką piątoklasistkę, która nieszczęśliwie kocha się w panu Kazimierzu, a w tej chwili pracuje nad ćwiczeniem niemieckim. Kilka panienek w brązowych sukienkach przybiegają do Magdaleny, całują jej twarz, włosy i szyję, ubolewają nad jej smutkiem i nad tym, że rosół przy obiedzie był taki niedobry, ale nade wszystko nad tym, że z powodu deszczu nie mogły wyjść na spacer. Panna Magdalena przytakuje im, ale robi to złamanym głosem. Więc panienki cofają się w głąb sali, potem wziąwszy się pod ręce idą w róg sali, coś szepczą i wskazują na nauczycielkę z oznakami tak niewątpliwego współczucia, że Magdalenie robi się lżej na sercu. W jednej chwili ma ochotę wobec całej klasy odkryć swoją wielką tajemnicę, lecz w następnej chwili przypomina sobie, że owa tajemnica nie jest jej tajemnicą i – robi się jeszcze smutniejszą, jeszcze bardziej zamkniętą w sobie.

      Tymczasem zbliża się do niej owa piątoklasistka, na której współczucie Magdalena rachowała najwięcej, ale ma taką minę, jakby tajemnica nauczycielki nic a nic jej nie obchodziła, ponieważ ona sama nosi troskę, której wszystkie damy klasowe nie potrafiłyby zaradzić.

      Mimo to panna Magdalena prowadzi ją do gościnnego saloniku, sadza obok siebie na kanapie i mówi z westchnieniem:

      – Jakaś ty szczęśliwa, moja Zosiu!

      Piątoklasistka zapomina o wypracowaniu niemieckim i wybucha płaczem.

      – Więc pani wie wszystko?… – mówi tuląc się do jej ramienia.

      – Szczęśliwa jesteś – powtarza panna Magdalena – boś jeszcze za młoda na to, ażeby zrozumieć, jakie są dziwne stany duszy…

      Siedemnastoletnia uczennica ze zdumieniem spogląda na osiemnastoletnią nauczycielkę i odpowiada marszcząc brwi:

      – Pani tak mówi, jak on powiedział, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w korytarzyku, w tym… wie pani. Ja myślałam, że spalę się ze wstydu, a on mruknął: "Jaki to śliczny smarkacz!…" Słyszała pani coś podobnego?… Myślałam, że go rozedrę i w tej chwili uczułam, że go już nigdy kochać nie przestanę…

      Ciche łkania przerwały jej mowę.

      – Powiadam


Скачать книгу