Emancypantki. Bolesław Prus

Читать онлайн книгу.

Emancypantki - Bolesław Prus


Скачать книгу
się wzajemnie do końca życia. Ty jesteś tak bogata, że każdy zechce cię oszukać, a ja jestem tak brzydki, że mnie nikt nie odbierze tobie.

      – Ależ, Stefanie – oburzała się siostra – skąd ci się przyśniła twoja brzydota?… To ja jestem szkaradna, nie ty…

      – Ale, Adziu, mówię ci, że bredzisz! – irytował się brat. Ty jesteś bardzo miłą, kompletnie przyjemną panienką, tylko trochę nieśmiałą, a ja!… Gdybym był mniej brzydki, strzeliłbym sobie w łeb ze wstrętu do samego siebie; lecz z tymi wdziękami, jakimi niebo mnie obdarzyło – muszę żyć. W ten sposób służę ludziom, bo którykolwiek spojrzy na mnie, mówi: jakim ja szczęśliwy, te nie jestem podobny do tego magota!

      Ada na pierwszym piętrze zajmuje dwa pokoje. W jednym jest żelazne pensjonarskie łóżeczko okryte białą kapą, przy nim szafka i tylko garnitur mebli obitych szarą jutą wskazuje, że tu nie mieszka pensjonarka. Drugi pokój z dwoma oknami jest bardzo oryginalny: wygląda bowiem na pracownię naukową. Jest w nim duży stół obity ceratą, kilka stojących półek napełnionych książkami i atlasami, czarna tablica na stalugach z kredą i gąbką, które widocznie są w ciągłym użyciu, a nareszcie wielka szafa pełna przyrządów fizycznych i chemicznych. Są tam dokładne wagi, kosztowny mikroskop, zwierciadło wklęsłe, kilkucalowa soczewka, machina elektryczna i cewka Rumkorfa. Nie brak też retort, słoików i flaszek z odczynnikami, jest globus astronomiczny, szkielet jakiegoś ptaka tudzież niezbędny krokodyl, na szczęście bardzo młody i już wypchany.

      Wszystkie te przedmioty budzące podziw w uczennicach młodszych, a kłopot w starszych, którym nie zawsze udawało się określić różnicę między mikroskopem i elektroskopem, wszystkie te przedmioty były osobistą własnością panny Solskiej. Ona nie tylko je kupowała i utrzymywała w porządku, ale nawet umiała się z nimi obchodzić. Były to jej balowe suknie, jak mawiała uśmiechając się łagodnie i smutnie.

      Gust do nauk przyrodniczych obudził w niej stary nauczyciel jej brata. Upodobanie to podtrzymywał brat, sam zapalony wielbiciel nauk dokładnych, a resztę – zrobiły zdolności panny Ady i jej niechęć do życia salonowego. Nic jej nie ciągnęło do liczniejszych towarzystw, od których odstraszała ją wiara we własną brzydotę. Więc kryła się w swojej pracowni, dużo czytała i ciągle brała lekcje od najlepszych profesorów.

      Zamożni członkowie jej rodziny uważali Adę za egoistkę, a bogaci za osobę chorą. Nie tylko bowiem oni, ale nawet żaden z ich gości, znajomych i przyjaciół nie mógł zrozumieć tego, że dziewiętnastoletnia bogata panna przekłada naukę nad salony i nie myśli o zamążpójściu. Dopiero wówczas zaczęto pojmować dziwactwa bogatej dziedziczki, gdy w salonach rozeszła się wieść, że w Warszawie, obok demokracji i pozytywizmu, wybuchła nowa epidemia zwana emancypacją kobiet. Zaczęto rozróżniać dwa gatunki emancypantek, z których jeden palił cygara, ubierał się po męsku i wyjeżdżał za granicę uczyć się z mężczyznami medycyny; drugi zaś gatunek, mniej zuchwały czy też więcej moralny, ograniczał się na kupowaniu bardzo dużych książek i unikał salonów.

      Adę zaliczano do drugiego gatunku, dzięki czemu w pewnych sferach powstało oburzenie na panią Latter. Ponieważ jednak panienki z tej sfery uczyły się na pensjach chyba wyjątkowo, więc gniew dystyngowanych osób zredukował się do tego, że jedna z ciotek Ady, która ją czasem odwiedzała, zaczęła obojętnie witać się z panią Latter. Na co pani Latter odpowiadała jeszcze większą obojętnością, słusznie czy niesłusznie dopatrując źródeł niechęci nie tyle w nauce Ady, ile w jej majątku. Zdawało jej się, że gdyby Ada była ubogą panienką, jej bliższe i dalsze ciotki nie trwożyłyby się ani tym, że siostrzenica kupuje duże książki, ani tym, że w Warszawie zaczęła grasować emancypacja.

      Pode drzwiami mieszkania Ady Magdalena jeszcze raz zatrzymała się, jeszcze raz położyła palec na ustach jak uczennica, która przypomina sobie lekcje, nareszcie przeżegnała się i – szeroko otworzywszy drzwi – weszła z wielkim rozmachem.

      – Jak się masz, Adziu! – zawołała siląc się na wesołość. Cóż się stało tak nagłego?… Właśnie wybierałam się do ciebie, kiedy przyszedł Stanisław… Jak się masz, złotko… możeś ty chora?… I ucałowawszy Adę zaczęła z uwagą przypatrywać się jej żółtawej cerze, skośnym oczom, bardzo wysokiemu czołu, bardzo szerokim ustom i bardzo małemu noskowi. Rzuciła okiem na jej niezbyt gęste włosy ciemnoblond, ogarnęła jej drobniutką figurkę odzianą w czarną suknię i usadowioną na skórzanym fotelu, lecz – nigdzie nie odkryła oznak choroby. Natomiast spostrzegła, że Ada pilnie przypatruje się jej i to ją zmieszało…

      – To nie mnie, to tobie coś jest, Madziu! – odezwała się powolnym i łagodnym głosem panna Solska.

      Magdalenę od głowy do nóg oblało gorąco. Już chciała rzucić się w objęcia Adzie i szepnąć: "Pożycz, kochanko, pieniędzy pani Latter!", ale zdjął ją strach, że może wszystko zepsuć i głos w niej zamarł. Upadła na krzesło obok Ady i niby ostro patrzyła jej w oczy siląc się na uśmiech. Wreszcie rzekła:

      – Jestem trochę zmęczona… ale to przejdzie, Adziu… Już przeszło.

      Na żółtej twarzyczce Ady odmalował się niepokój; powieki zaczęły jej drżeć, a szerokie usta składać się jakby do płaczu.

      – Bo może, Madziu – odezwała się jeszcze ciszej panna Solska – bo może… obraziłaś się na mnie za to, żem posłała do ciebie Stanisława?… Ja przecie wiem, że sama powinnam pójść do ciebie, ale zdawało mi się, że tu, na dole, będzie ciszej…

      Magdalena w jednej chwili odzyskała energię. Pochyliła się na fotel, schwyciła swoją przyjaciółkę w objęcia śmiejąc się tak szczerze, jak tylko ona jedna umiała na całej pensji.

      – Ach, niepoczciwa Ado! – zawołała – jak możesz mnie posądzać o coś podobnego?…

      Czy kiedy widziałaś, ażebym ja obraziła się na kogokolwiek, a tym bardziej na ciebie, taką dobrą, taką kochaną, takiego… aniołeczka!…

      – Bo widzisz, ja się boję obrażać… Ja już i tak robię ludziom przykrość moją osobą…

      Dalszy ciąg wyznań przerwała jej Magdalena pocałunkami i wzajemne obawy panien postały usunięte.

      – Bo widzisz, ja ci to chciałam powiedzieć – zaczęła Ada kładąc swoje drobne rączki wzdłuż poręczy fotelu. – Wiesz, że Romanowicz lekcyj nam dawać nie może, skoro opuścił pensję…

      – Naturalnie.

      – Jego miejsce zajął pan Dębicki…

      – Ten, co wykłada jeografię w niższych klasach? Jaki on zabawny…

      – Żebyś wiedziała, to wielki uczony: fizyk i matematyk, a nade wszystko matematyk. Stefek dawno go zna i nieraz mówił mi o nim.

      – A jeżeli tak… – wtrąciła Magdalena. – Ale on dziwnie wygląda. Panna Howard, mówię ci, nie może patrzeć na niego, odwraca głowę…

      – Panna Howard! – odezwała się niechętnie Ada. – Od iluż ona osób odwraca głowę, choć i sama nie jest piękna. Zresztą Dębicki nie jest brzydki: jaką on ma twarz łagodną, a czy ty zauważyłaś jego spojrzenie?

      – Prawda, że oczy ma ładne: niebieskie, duże…

      – Jeszcze Stefek mówił mi, że Dębicki ma nadzwyczajne spojrzenie. Stefek bardzo pięknie to określił. Powiedział tak: "Kiedy Dębicki patrzy na człowieka, to się czuje, że on wszystko widzi i wszystko przebacza…" – Prawda! co za cudowne określenie – zawołała Madzia. I czy podobna, ażeby taki człowiek wykładał jeografię w niższych klasach?…

      Na twarz panny Ady padł cień smutku.

      – Jemu też Stefek przepowiadał – rzekła – że nie zrobi kariery, bo jest za skromny. A ludzie bardzo skromni…

      Machnęła


Скачать книгу