Star Force. Tom 4. Podbój. B.V. Larson

Читать онлайн книгу.

Star Force. Tom 4. Podbój - B.V. Larson


Скачать книгу
jeden z naszych okrętów zgasła.

      – Cholera – szepnął Crow, gdy po kilku sekundach zgasła druga.

      – Proszę o liczbę, Barrera.

      – Trzydzieści pięć okrętów, sir. Pojedyncza linia, same krążowniki. Jak dotąd stracili tylko dwie jednostki na minach przy samym pierścieniu.

      Zacisnąłem zęby.

      – Ile im zajmie dotarcie do Ziemi?

      – Około dwóch dni, może trochę mniej.

      Patrzyliśmy na tę paradę. Kiedy pierwszy krążownik wszedł na orbitę Wenus, nadeszła nasza chwila zemsty.

      – Natknęli się na orbitalne pole minowe, panie pułkowniku. Wygląda na to, że pierwsza linia okrętów spada.

      Wszyscy krzyknęliśmy z radości, nie mogliśmy się powstrzymać. Ciężkie mahoniowe drzwi otworzyły się z hukiem. Stała w nich Sandra, ociekająca wodą. Miała na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz, ale i tak była mokra.

      – Wszyscy wiedzą – stwierdziła.

      Za jej plecami słychać było okrzyki. Podszedłem do pomieszczenia z boksami pracowniczymi. Wszystkie ekrany stanowiły jakąś kopię naszego.

      Sandra znalazła się za moimi plecami.

      – Pomyślałam, że powinniście wiedzieć – szepnęła. – Jeśli to nawet miała być tajemnica, i tak teraz cały świat ogląda bitwę razem z wami.

      – Świetnie – powiedziałem, czując jeszcze większe napięcie, o ile to było w ogóle możliwe.

      – Sir? – major Sarin wezwała mnie do biura. – Dzwoni generał Kerr. Na połączeniu konferencyjnym z prezydentem Stanów Zjednoczonych.

      Odwróciłem się i zatrzasnąłem drzwi. Wykonałem gest odmowy w kierunku major Sarin, a tym samym Kerra i prezydenta. Mogli poczekać. Miałem wojnę na głowie.

      Słyszałem, jak major mówi cicho do słuchawki:

      – Pułkownik Riggs jest pochłonięty sytuacją, panowie. Przeprasza i obiecuje odezwać się przy najbliższej okazji.

      – Kyle – szepnęła Sandra.

      Odwróciłem się. Moja dziewczyna miała na twarzy wyraz dzikiej podejrzliwości.

      – Nie waż się wsiadać do okrętu i lecieć tam. Nie tym razem. Nie chcę, żebyś nawet o tym myślał.

      Spojrzałem jej w oczy.

      – Prawdę mówiąc, nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć. Do poderwania floty mamy jeszcze wiele godzin.

      – Po prostu nie podrywaj się z nimi.

      Potrząsnąłem głową.

      – Niczego nie obiecuję.

      Skrzyżowała ramiona i spojrzała na obraz Wenus. Reszta sztabu stała wokoło, pracując na różnych fragmentach stołu. Crow liczył okręty i wzywał pilotów do stawiennictwa. Pułkownik Barrera ściągał rezerwy grawiczołgów i ustawiał je na pozycjach wokół wyspy.

      – To nie w porządku – powiedziała Sandra. – Dopiero wróciliśmy do domu. Zasłużyliśmy na dłuższą przerwę.

      – Jutro wypełnię reklamację w dowództwie makrosów, kochanie.

      – Nie bądź przemądrzały. Wszyscy pewnie zginiemy.

      Pomyślałem, że powinienem zaprzeczyć, ale nie miałem ku temu żadnych podstaw. Sprawy przedstawiały się źle i wyglądały coraz gorzej z każdym pojawiającym się okrętem makrosów.

      Na naszą korzyść działała tym razem atmosfera planety, jej wściekłe chmury i ciśnienie. Normalnie do zniszczenia krążownika potrzeba dziesięciu min. Ale kiedy dodało się do tego szalejące wiatry, kwas siarkowy i ogromne ciśnienie, nawet lekko uszkodzone jednostki nie nadawały się do dalszego użytku.

      – Uszkodzonych bądź zniszczonych zostało czterdzieści sześć jednostek, sir – po kolejnych dwudziestu minutach zameldował Barrera.

      – Ile pozostało?

      – Dziewięćdziesiąt dwie.

      – Same krążowniki? – spytałem.

      – Tak, sir. Przed chwilą przestały napływać.

      Podszedłem do stołu i spojrzałem na obraz.

      – Nie powiedziałeś, że wszystkie przeszły.

      – Bo nie jestem tego pewien, sir. Może szykują następną falę.

      Pokręciłem głową i uśmiechnąłem się do niego.

      – Nie, pułkowniku. Makrosy tak nie działają. Jeśli jest więcej okrętów, oddalone są co najmniej o kilka dni lotu. Makrosy to hazardziści, którzy od razu rzucają na stół wszystkie żetony.

      Przez godzinę liczba okrętów nie zmieniła się. To była mniej więcej jedna czwarta tego, czemu stawialiśmy opór kilka lat temu.

      – Grupują się za Wenus, sir – oznajmił Barrera.

      Nie odpowiedziałem. Patrzyłem, jak makrosy formują duży półksiężyc czerwonych kontaktów.

      – Dlaczego czekają? – spytała Sandra.

      – Naprawy – powiedziałem, wzruszając ramionami. – A może spodziewają się wzmocnienia?

      – Wzmocnienia? Może ich być więcej? Gdzie teraz są? – zapytała Sandra.

      – Nie wiem – odparłem. – Ale jestem cholernie zadowolony, że w tej chwili ich tu nie ma.

      – Tak wiele… Czy flota może je wszystkie zniszczyć, Kyle?

      Spojrzałem na ekran.

      – Nie – odpowiedziałem. – Ale być może nie będziemy musieli próbować.

      Rozdział 8

      Makrosy w ciągu następnej godziny nie wykonały żadnego ruchu, zakończyłem więc spotkanie. Nie wiedzieliśmy, ile pozostało nam czasu, ale uznałem, że nie możemy go marnować. Należało kontynuować przygotowania.

      W biurze zostawiłem pułkownika Barrerę, aby wszystko monitorował i zawiadomił mnie, gdyby zaszły jakiekolwiek zmiany. Potwierdził bez odrywania wzroku od ekranu. Wyszedłem z pełnym przekonaniem, że nadzór nad rozwojem sytuacji pozostawiam w kompetentnych rękach.

      Na chodniku podbiegł do mnie Crow, gdy zamyślony szedłem w stronę Socorro. Nie latałem moim okrętem od powrotu, a nadszedł czas, by osobiście zaangażować się w grę.

      – Kyle! – zawołał.

      Spojrzałem na niego, spodziewając się kolejnej fali wymierzonych we mnie kpin. Zaskoczył mnie widok zatroskania na jego twarzy.

      – Hej – powiedział – musimy pociągnąć to razem. Mówię poważnie. Siedzimy w tym razem i razem zginiemy, jeśli to spieprzymy.

      – Zgadzam się.

      Szliśmy teraz obok siebie. Nieco zwolniłem, ale nadal kierowałem się ku okrągłym placom na południowym krańcu wyspy, których używaliśmy jako lądowisk. Z góry wyglądały nieco jak patelnie, ale ponieważ nasze okręty zwykle wykorzystywały napęd grawitacyjny, w niczym to nie przeszkadzało. Niskie, betonowe ściany wokół każdego lądowiska osłaniały nieco załogi i ładunek przed kaprysami pogody. Pomagały także kierować ruchem. Jeśli mówiło się komuś, że ma lądować na osiemnastym stanowisku, wszyscy wiedzieli, gdzie to jest.

      Za naszymi plecami usłyszałem odgłos głuchego uderzenia i plaśnięcie wody w kałuży.


Скачать книгу