Star Force. Tom 4. Podbój. B.V. Larson

Читать онлайн книгу.

Star Force. Tom 4. Podbój - B.V. Larson


Скачать книгу
którą Pentagon wysłał do mnie dawno temu.

      – W jaki sposób ją wykryłaś?

      – Nie wykryłam – odpowiedziała Sandra. – Poczułam na niej… zapach materiałów wybuchowych.

      Powstrzymałem chęć natychmiastowej reakcji. Nie zrobiłem nic. Wiedziałem, że zmysły Sandry wyostrzyły się. W tym wypadku pozwoliło jej to znakomicie spełniać funkcję mojego ochroniarza. Moja dziewczyna stała się dziwadłem, ale wolałem o tym nie myśleć. W końcu ja także nim byłem. Różnica między nami polegała jedynie na stopniu.

      Wezwałem służby alarmowe, ale okazało się, że ludzie czekają już pod moimi drzwiami. Sprawdzili bombę i stwierdzili, że rzeczywiście została rozbrojona. Potem wynieśli przykryte ciało Ping. Pozwoliłem im rozpowiadać, że załatwiliśmy sprawę szpiega. Wiedziałem, że reszta sztabu się boi, a kiedy ludzie dowiedzą się, że dziewczyna była zabójczynią, która miała podłożyć bombę w budynku, odczują ulgę, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

      Przerwa obiadowa dawno już minęła. Poprosiłem, by jedzenie przyniesiono mi do biura, a sam obserwowałem, jak rozwija się sytuacja w pobliżu Wenus. Starałem się pozbyć myśli o Ping, ale bezskutecznie. Ciągle widziałem jej bladą, martwą twarz.

      Załatałem dach za pomocą belki nanitów konstrukcyjnych, które uformowały tarczę, jaką z czasem chciałem rozciągnąć na cały strop. Przynajmniej nie musiałem już martwić się o deszcz padający na dywan.

      Przy stole znajdowaliśmy się w trójkę: ja, Crow i major Sarin. Sandra znów gdzieś zniknęła. Zadanie, które sama sobie przydzieliła, polegało na zapewnieniu mi ochrony, zarówno fizycznej, jak i informacyjnej. W obu przypadkach szło jej świetnie, czego Ping była najlepszym przykładem. Wiedziałem, że krąży gdzieś w promieniu kilkudziesięciu metrów i węszy. Miałem nadzieję, że dziś nie przyniesie już więcej ciał.

      – Admirale Crow – powiedziałem – czas chyba wysłać flotę na orbitę. Musi utworzyć zgrupowanie. W zależności od rozwoju sytuacji szybkie uderzenie z naszej strony może mieć decydujące znaczenie.

      – Może być to także atak samobójczy – odparł.

      – Proszę po prostu podnieść okręty. O tym, czy ich użyć, czy nie, zdecydujemy, kiedy nadejdzie właściwy czas.

      Crow wolno pokręcił głową. Wpatrywał się w ekran.

      – No nie wiem, pułkowniku. Powiedzmy, że tylko jeden okręt makrosów wysunie swój nos koło Wenus. Jeśli wyślemy tam wszystkie jednostki, może się wycofać, znając już dokładnie nasze siły.

      Starałem się nie zgrzytnąć zębami.

      – Co więc pan proponuje?

      – Wyślę dwie eskadry. Wystarczy, aby wytropić i dogonić szpiega. Nawet każę im na początku lecieć w kierunku Wenus, zawsze można je zawrócić.

      Nie podobał mi się pomysł dzielenia sił, ale Crow miał rację. Nie było miejsca na żadną pomyłkę. A makrosy miały możliwość ocenienia naszych mocnych i słabych punktów. Jeśli uznają, że są w stanie nas sprzątnąć, nie zawahają się. Jeśli jednak uznają swoje siły za niewystarczające, będą czekać w nieskończoność. Makrosy nie lubiły niewiadomych ani półśrodków. Czekały dotąd, aż były pewne zwycięstwa.

      Crow przekazał rozkazy do floty i w ciągu kilku minut z wyspy zaczęły podrywać się jednostki. Nad Karaibami zbierała się ciemność. Deszczowe chmury zgęstniały, sprawiając, że niebo stało się prawie czarne. W mroku nasze okręty wyglądały jak cienie z błyszczącymi silnikami. Srebrny deszcz tworzył za nimi ogon, kiedy w jednej linii uniosły się w górę. Były ciche i śmiercionośne. Jednak dla bojowej floty makrosów nie stanowiły żadnego wyzwania. Widziałem kiedyś walkę takiej floty z siedmiuset jednostkami podobnymi do moich. Siły przeciwnika oceniłem na blisko tysiąc okrętów różnej wielkości. Okazało się później, że się pomyliłem, było ich około pięciuset, ale i tak nie miało to najmniejszego znaczenia, jako że jeden krążownik makrosów odpowiadał eskadrze naszych okrętów. Nie mogliśmy się z nimi równać. A jeśli chodzi o siłę ognia, miały stukrotną przewagę.

      – Sir? – spytała major Sarin, patrząc przez jedno z ogromnych kuloodpornych okien. – Czy to Sandra, tam, na tym nawisie?

      Spojrzałem w kierunku wskazanym przez kobietę. Zobaczyłem moją dziewczynę kucającą na trzydziestocentymetrowym pasku betonu na wysokości czterech pięter. Deszcz spływał jej z włosów i czubka nosa. Wyglądała jak czający się drapieżnik. Patrzyła na start okrętów, a potem zwróciła piękną twarz w dół. Wiedziałem, że przy swoich wyostrzonych zmysłach najprawdopodobniej słyszała naszą rozmowę, pomimo grubych szyb.

      – Uwielbia dachy, szczególnie podczas burzy – powiedziałem, jakby to coś miało wyjaśnić. – Od czasu naszego powrotu z ostatniej kampanii nie miałem okazji zapytać dlaczego.

      Crow roześmiał się cicho, kręcąc głową.

      – Za słabo się starasz, Kyle – stwierdził z dwuznacznym uśmiechem.

      Sandra spojrzała w naszą stronę. Zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście nas słyszała, pomimo szyb, deszczu i całego szumu otoczenia. Uniosła rękę i w zwolnionym tempie wyprostowała środkowy palec w stronę Crowa. Chrząknąłem. Cała Sandra. Najprawdopodobniej można było uznać ją za najniebezpieczniejszą kobietę na Ziemi. A może nawet w ogóle najniebezpieczniejszego przedstawiciela ludzkiego gatunku.

      W tym momencie przerwaliśmy spotkanie – nic więcej jako zespół nie mogliśmy zrobić. Biuro powinno spełniać rolę taktycznego centrum operacyjnego, ale w tym momencie nie toczyła się żadna bitwa. Liczyłem na to, że pozostanie tak jeszcze przez długi czas, choć nie były to wielkie nadzieje.

      Skierowałem się w stronę stołówki. Miałem dość kanapek i kawy, chciałem zjeść przyzwoity, gorący posiłek i siedząc przy stoliku, pomyśleć trochę w spokoju.

      Za swoimi plecami, na chodniku – tak, mieliśmy już chodniki – usłyszałem ciche mlaśnięcie. Coś spadło na mokre kamienie. Moją pierwszą myślą była kolejna próba zabójstwa. Miałem na Ziemi wielu wrogów, jeden z nich to sam Crow. Czyżby nadszedł ten moment?

      Okazało się, że to tylko Sandra. Wstała szybko i naturalnie. Nie złamała nóg, nie odniosła nawet najmniejszej kontuzji. Pomachała mi, uśmiechnęła się i podbiegła do mnie.

      Spojrzałem przez ramię w górę. Właśnie minąłem wielkie okna mojego biura. Dziewczyna musiała zeskoczyć stamtąd jednym susem. Pod względem fizycznym została ulepszona bardziej niż ktokolwiek z nas, dzięki kombinacji nanitów i wysiłków mikrobiotycznych obcych. Byłem pod wrażeniem jej możliwości fizycznych w przestrzeni, jednak zastanawiałem się, jak poradzi sobie na Ziemi, przy wyższej grawitacji. Teraz już wiedziałem, że jej możliwości były tak samo imponujące.

      – Zjesz ze mną kolację? – spytałem.

      – Spróbuj mnie powstrzymać.

      Wyciągnąłem rękę, a ona ją chwyciła. Razem poszliśmy na stołówkę i zamówiliśmy najlepsze dania serwowane kiedykolwiek w bazach wojskowych. Ja wziąłem zupę żółwiową i świeżą sarninę, a Sandra ślimaki po burgundzku i trufle. Potrawy pachniały cudownie. Ze wszystkich wymysłów Crowa ten nawet mi się podobał. Przy jedzeniu prowadziliśmy lekką pogawędkę. Dawno już umówiliśmy się, że sprawy wojny oddzielamy od życia prywatnego. Zwykle nam się to nie udawało, ale dziś było inaczej. Może to powaga sytuacji sprawiła, że mogliśmy odłożyć na później rozmowę na trudne tematy? Kwestia nadciągającej zagłady pojawiła się dopiero po deserze.

      – Wiem, że masz plan, Kyle – powiedziała, kiedy nasze łyżeczki skrzyżowały się w walce o ostatnie


Скачать книгу