Blask. Marek Stelar
Читать онлайн книгу.Zaparł się mocno nogami i trzymając pistolet za lufę, przyciągnął żołnierza do siebie, a potem gwałtownie podniósł prawą rękę, wciskając ją sobie pod pachę. Zerknął do tyłu, a potem lekko skręcając tułów, nakierował broń na starszynę i uderzył drugą dłonią w palec sołdata, oparty na języku spustowym. Krótka seria, cztery, może pięć strzałów, rozdarła ciszę. Krugły poczuł pod pachą lekkie pieczenie od gorąca promieniującego z rozgrzanej stali. Kątem oka zobaczył, jak na piersi sierżanta wykwita kilka czerwonych róż i Ruski wali się na ziemię jak podcięty. Niczym tancerz płynnym skokiem obszedł swoją ofiarę, wyrywając jej z rąk i odrzucając na bok pistolet, objął od tyłu jej szyję ramieniem i chwycił się za przedramię drugiej ręki, której dłoń położył na karku sołdata. A potem ścisnął śmiertelną dźwignię. Z gardła Ruskiego wydobył się charkot. Ponad jego ramieniem Krugły widział Karbasza, który skulony kucał na ziemi, obejmując sobie głowę i zatykając uszy. Wiktor ścisnął jeszcze mocniej, coś chrupnęło Ruskiemu w gardle i chłopak zaczął rzucać się jak wyciągnięty z wody wigilijny karp, którego zbyt słaby cios nie zdołał pozbawić życia. Wiktor wytężył wszystkie siły, aż nagle chrupnęło jeszcze raz i ciało sołdata zwiotczało. Poczuł smród i mokre ciepło na swoim podbrzuszu, kiedy puściły zwieracze tamtego. Rzucił trupa na ziemię i podszedł do starszyny, nie zwracając na razie uwagi na Ludwika. Sierżant łapczywie nabierał powietrza, a każdy oddech sprawiał mu niewysłowiony ból. Cały tułów pokryty był krwią, która leciała mu też z nosa i ust.
– Pan, nie, nie… Ja was praszu, pan… – Próbował unieść dłoń, ale nie dawał rady. – Nie ubijaj…
Patrzył Krugłemu w oczy. Ten podniósł pistolet i stanął nad nim, rozglądając się.
– Chcesz go zabić? – Ze ściśniętego gardła Karbasza wydobył się skrzek.
– A co mam zrobić, Ludwik? Zawołać pomoc? Żeby nas potem rozstrzelali? Zwariowałeś?
– Jezu, masz rację… Dobij go! Na co czekasz, dobij!
Krugły stał, nie wiedząc, co robić. Przysięgał sobie, że nigdy więcej. Nigdy. Przed chwilą złamał daną sobie obietnicę, znów to zrobił, ale w walce i w obronie swojego życia. Teraz miał wymierzyć w głowę człowieka i z zimną krwią go zastrzelić. Starszyna nie miał szans, widać było, że jego śmierć jest kwestią kilku, może kilkunastu minut. Być może byłby to wręcz akt miłosierdzia. Podjął decyzję w jednej chwili. Nie on zaczął. Był bez winy. Nie on zaczął, ale on to musiał teraz skończyć.
– Jezu, Wiktor, na co ty czekasz? – płakał Karbasz.
– To ty go dobij – warknął, tracąc panowanie nad sobą. – Proszę, weź broń i go dobij!
– Ja nie mogę…
– To nie maż się już i pomóż mi, do cholery! – Wziął starszynę za nogi i zaczął przeciągać go w stronę muru.
– Co chcesz zrobić? – Karbasz patrzył na jęczącego żołnierza, a Krugły, widząc, jak Ludwikowi trzęsą się ręce, wiedział, że nie ma co na niego liczyć.
– Odsuń się, skoro nie pomagasz – burknął i zrobił to samo z trupem młodego; chwycił go za nogi i z trudem przeciągnął w miejsce, gdzie leżał sierżant.
Obaj, podoficer i szeregowy, leżeli teraz ramię w ramię. Razem szukali zwady i razem ginęli z szeroko otwartymi oczami; jeden nie widział już nic, drugi miał je zamglone bólem i strachem. Równi wobec śmierci. Krugły przyglądał się im, przypominając sobie spotkanie z Bolesławcem, kiedy nie chciał, żeby ubek strzelił mu w plecy, bo wolał stanąć ze śmiercią twarzą w twarz, honorowo i po żołniersku. A tymczasem w śmierci nie było niczego bohaterskiego ani honorowego; był tylko rozdzierający ból i strach, od którego odchodziło się od zmysłów. Był smród krwi i ekskrementów oraz przerażająca świadomość nadchodzącego końca. To wszystko trwało krócej lub dłużej, miłosierną chwilę albo koszmarnie wlokące się godziny, a potem nie było już nic.
Krugły podniósł z ziemi pistolety maszynowe i rzucił je obok ciał, ale tak, żeby były poza zasięgiem ręki umierającego starszyny. Potem przeskoczył przez otwór okienny w ścianie, który kiedyś musiał być na wysokości pierwszego piętra.
– Ludwik, zmykaj na dół – wydyszał.
Karbasz otrząsnął się jakoś ze stuporu. Podniósł się z ziemi i zerkając za siebie, zaczął schodzić z hałdy gruzu. Krugły zerknął w górę. Fragment ściany trzymał się na słowo honoru, więc upewnił się, że Ludwik oddalił się na bezpieczną odległość i zaczął napierać na nią barkiem. Sierżant zorientował się, co się dzieje i zaczął rzęzić, jednak nie dało się w tym rozpoznać żadnych słów; polskich czy rosyjskich. Krwawa piana bulgotała mu w ustach.
Ściana ani drgnęła.
– Ludwik, chodź tu, pomożesz! – krzyknął Krugły.
Karbasz zaczął wdrapywać się z powrotem na zbocze. Dołączył po chwili do Krugłego, oblizując krew z rozciętej lekko skóry dłoni. Zaparli się obaj i zaczęli pchać ścianę. Teraz zachwiała się lekko.
– Mocniej! – zakomenderował Krugły.
Natężyli się ze wszystkich sił. Nagle rozległ się rumor, mur uciekł im spod dłoni i runął na ciała, wzniecając chmurę żółtawego pyłu. Kilkanaście cegieł zjechało po zboczu. Odwrócili głowy, przytykając poły marynarek do ust i nosów.
– Nawet nie poczuł – stwierdził Krugły i odchrząknął, pozbywając się z gardła drobin kurzu.
U ich stóp wyrosła wysoka na półtora metra górka gruzu, niczym kurhan nad mogiłą dwóch nieznanych żołnierzy.
– Nikt ich tu nie znajdzie przez pół roku. – Wiktor pochylił się i strzepnął pył z włosów. – A potem to nie będzie miało znaczenia. I masz milczeć, zrozumiałeś? Nawet nie waż się wspomnieć komukolwiek o tym, co zrobiliśmy, chyba że chcesz, żeby w końcu dotarło do nas NKWD i dołączymy do tych dwóch. Nawet rodzonemu bratu, Ludwik…
– Nie mam brata – chlipnął Karbasz. – Jestem sam jak palec.
– Reszkemu też nie mów.
– On jest w porządku.
– To nieważne! Ktoś może to przypadkiem usłyszeć! Powtarzam, Ludwik, jeśli ci życie miłe, milcz.
– Dobrze, Wiktor, nie krzycz już. Umiem dochować tajemnicy…
Odwrócił nagle głowę, kiedy do ich uszu dotarł jakiś dźwięk i zrobił to w samą porę, by dostrzec załamującą się na wysokości trzeciego piętra ścianę. Jak na zwolnionym filmie zaczęła się przechylać, a potem nagle runęła z impetem, ciągnąc za sobą pióropusz sadzy, pyłu i drobinek zaprawy.
– Wali się! – krzyknął do Wiktora i pociągnął go za rękaw. – Wiejemy!
Ścigały ich huk i grzechot spadającego gruzu. Zbiegali z hałdy, potem pędzili przez podwórko, byle wydostać się z pułapki i dotrzeć do przechodniej bramy, zanim odetną ich od niej kolejne walące się resztki budynku. Krugły miał tylko nadzieję, że zdążą przebiec przez bramę i nie stanie się ona ich grobem.
Zdążyli. Kiedy wypadli na ulicę, natychmiast rzucili się w bok. Kawałki cegieł i gruzu, które ściśnięte w ciasnym tunelu bramy podmuchem powietrza nabrały pędu niczym kule w armatniej lufie, wystrzeliły za nimi i potoczyły się po bruku, kończąc swój pęd pod ścianą przeciwległej, ocalałej z wojennych