Blask. Marek Stelar
Читать онлайн книгу.wystarczy. Przecież wiesz… – Nie patrzyła na niego.
Paweł pokiwał głową. Wiedział. Nigdy nie robił jej z tego powodu żadnych wyrzutów. Tomek również. Znali się we trójkę od pierwszego roku studiów, przyjaźnili i pracowali razem od lat i nie zdarzyło się, żeby kiedykolwiek któryś z nich powiedział Agacie coś przykrego o jej stosunku do ojca. Kochała ich za to. I za inne rzeczy też. Paradoksalnie ci dwaj byli najbliższymi facetami, jakich miała w życiu. Ta smutna i wesoła równocześnie konstatacja zaprzątnęła na chwilę jej myśli.
– Podejrzewam, że nikt nie przyjdzie na pogrzeb – powiedziała już głośniej. – Zastanawiam się, czy w ogóle jest sens dawać nekrolog do gazety. Pewnie jacyś jego koledzy jeszcze żyją, ale jakoś żaden nigdy nie odwiedził go w Tanowie. Ani nawet nie zadzwonił do mnie.
– Jak uważasz – skwitował jej słowa Paweł. – W każdym razie nie przejmuj się robotą. Oczywiście w rozsądnych granicach. – Puścił oko i wyszedł, zostawiając ją samą.
Popatrzyła za nim, kiedy zamykał drzwi i wtedy nagle się rozpłakała. Ukryła twarz w dłoniach i szlochała cicho, sama nie wiedząc, z jakiego konkretnie powodu. Najprawdopodobniej ze wszystkich naraz. Nie płakała głośno, ale Paweł musiał to słyszeć ze swojego pokoiku po przeciwnej stronie mikroskopijnego korytarza, nawet pomimo zamkniętych drzwi. Nie przybiegł jej pocieszać ani nawet zapytać, czy wszystko w porządku, jakby zrobili to inni. Była mu za to wdzięczna. I być może inne kobiety potraktowałyby takie zachowanie zupełnie inaczej, na odwrót, mając do niego pretensje, że tak nie zrobił, ale nie ona. A Paweł był jednym z niewielu znanych Agacie mężczyzn, którzy potrafili uszanować odmienność kobiet.
Rzadki okaz. Powinien być pod prawną ochroną.
Kiedy uczucie rozżalenia minęło, otarła łzy i wyciągnęła kosmetyczkę. Poprawiła makijaż, cicho pociągając nosem. Potem dokończyła rozpakowywać torbę. Kiedy sięgnęła do niej ostatni raz, natrafiła na kopertę, którą dała jej Justyna, żeby mogła schować do niej papiery ojca bez potrzeby zabierania nieporęcznego pudełka. Położyła kopertę na biurku i patrzyła na nią kilkanaście sekund, gryząc paznokieć kciuka. Cmoknęła z niezadowoleniem, kiedy zorientowała się, co robi i obejrzała palec. Na czerwonym lakierze pojawił się odprysk. Paznokcie były jej małym natręctwem, a tajski boks i zadbane dłonie w jej przypadku się nie wykluczały. Nawet tipsy, byle nie za długie. Już to sprawdzała.
Agata wciąż gapiła się na kopertę. Potem otworzyła ją i wyciągnęła dowody osobiste. One intrygowały ją o wiele bardziej niż karteczki z niemieckim nazwiskiem. Dwie dziewczyny znów spojrzały na nią z dokumentów, a ona zaczęła zastanawiać się, najpierw jak mogłaby je odnaleźć, a potem po co miałaby to zrobić. Żeby zapytać je, kim są? Kim były dla ojca? Co zrobiły, że zabrał im dowody, bez których w tamtych czasach nie miało się prawa wyjść z domu? Nie miała pojęcia, czy w ogóle żyją, z dokumentów wynikało, że jeśli tak, to obie są już po sześćdziesiątce. Być może miały profile na Facebooku albo Naszej Klasie, a może właśnie nie; może nie chciały mieć z tym nic wspólnego? Pytania mnożyły się, a Agata zadała sobie kolejne: czy faktycznie chce znaleźć na nie odpowiedzi? I na to ostatnie niespodziewanie dla samej siebie odpowiedziała twierdząco: tak, chce się dowiedzieć, czy w jej ojcu był jakiś okruch człowieczeństwa. Czy kochał kiedyś kogoś bardziej niż ją, czy kochał kogoś w ogóle?
Jedną rzecz mogła sprawdzić w najprostszy możliwy sposób. Weszła na stronę szczecińskiego Zakładu Usług Komunalnych, tam w zakładkę „cmentarze” i po chwili wpisywała pierwsze nazwisko w wyszukiwarce. Pudło. Wpisała drugie: Magdalena Czaban. Wypełniła okienko z datą urodzin i kliknęła „szukaj”. Bingo. Dziewczyna na zawsze pozostała dziewczyną. Nie zdążyła się zestarzeć; zmarła jedenastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat. Pochowano ją na cmentarzu Centralnym, w kwaterze trzydzieści jeden „c”.
Agata zamknęła okno przeglądarki i jeszcze przez chwilę wpatrywała się w monitor. Na pulpicie miała nocny widok strzelających w górę bliźniaczych wież Petronas Towers w Kuala Lumpur i siebie między nimi. Lubiła to zdjęcie, choć była na nim sama. Wpasowana między podświetlone wieże i łączącą je kładkę, ubrana w czarną i długą do samej ziemi spódnicę, z rozwianymi i przetkanymi światłem włosami, zebranymi ciemnymi okularami, patrzyła w obiektyw ulokowany gdzieś przy ziemi. Uśmiechnęła się do siebie, wzięła kopertę i zdecydowała, że idzie do domu. Paweł pomachał jej, kiedy pojawiła się w szparze uchylonych drzwi jego pokoju. Posłała mu całusa i wyszła.
W domu nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Wałęsała się bez celu, zjadła lody, włączyła telewizor, co nie zdarzało się jej praktycznie nigdy o tej porze dnia. Leżąca na szafce przy wyjściu koperta nie dawała jej spokoju. Agata zerkała w tamtą stronę za każdym razem, kiedy przechodziła przez korytarzyk. Aż wreszcie zdecydowała, co zrobić.
Znów uległa impulsowi. Robiła tak całe życie. Czasem wychodziła na tym dobrze, jak wtedy, kiedy zamiast na historię w jednej chwili zdecydowała się iść w ślady ojca i studiować prawo. A czasem źle, na przykład kiedy swojemu ostatniemu chłopakowi po ostrej kłótni wystawiła za drzwi walizkę z jego rzeczami. Poniewczasie okazało się, że lepszy taki niż żaden. I teraz po prostu poszła do garderoby, włożyła legginsy i lekką bluzę, założyła sportowe buty i zeszła do podziemnego garażu, gdzie we wspólnym boksie razem z sąsiadami trzymała różne rzeczy, w tym rower, zwykły miejski składak, przywieziony przez znajomego z Amsterdamu. Wyciągnęła go z boksu, nałożyła kask i wyjechała na ulicę, kierując się w stronę Gumieniec. Kwadrans później była już na cmentarzu. Przejechała kawałek głównymi alejami, kierując się mniej więcej na północ, w rejon, gdzie nad okolicą górował ceglany korpus starego holenderskiego wiatraka. Spoglądała na granitowe słupki z numerami kwater, aż wreszcie trafiła na właściwą. Pamiętała numer rzędu i grobu, ale nie miała pojęcia, z którego miejsca zaczynała się numeracja. Zsiadła z roweru i prowadząc go, przeliczyła najpierw rzędy, a potem, po wejściu w ten prawdopodobnie właściwy, groby. Trafiła od razu. Nagrobek był dość stary, wykonany z lastriko, lekko przechylony na jedną stronę. Owalne zdjęcie na porcelanie było identyczne z tym w dowodzie, jedyną różnicą był kolor; odcienie sepii zamiast czerni i bieli. Krótko obcięta ładna dziewczyna uśmiechała się z niego do przechodzących, rzucając zalotne spojrzenie spod gęstych, podwiniętych rzęs. Trudno godzić się z czyjąś śmiercią, ale dzieci nie powinny umierać przed swoimi rodzicami. Zwłaszcza ginąć śmiercią tragiczną. Tak właśnie było napisane na nagrobku. „Magdalena Czaban 1956–1978, zmarła śmiercią tragiczną. Dlaczego, Boże?”.
Agata oparła rower o pień rosnącego nieopodal drzewa i zdjęła kask, wieszając go na kierownicy. Podeszła do nagrobka i zamyśliła się. Co mogło jej się stać? Wypadek? I wtedy znów na coś wpadła. Z torebki na pasku wyciągnęła telefon. Usiadła na ławeczce przy sąsiednim grobie. Starszy pan z wykutego w czarnym granicie portretu patrzył, jak Agata wpisuje w pasku wyszukiwarki „Czaban Szczecin” i dziwi się wynikom. Wyglądało na to, że Czaban było dość popularnym nazwiskiem. Z setek rekordów Prażmowska wybierała te, które zawierały numery telefonów: profile na portalach zawodowych czy nawet społecznościowych. W dobie szalejącej epidemii RODO ustalenie takich rzeczy nie było łatwe, ale okazywało się, że niektórzy nie mieli nic przeciwko ujawnianiu się publicznie. Miała sześć prób. Każda z nich wyglądała tak samo: wybierała numer i zadawała jedno pytanie: „Czy Magdalena Czaban urodzona w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku to ktoś z pana/pani rodziny?”. Za czwartym razem zamiast „nie” albo „nie jestem zainteresowany ofertą” Agata usłyszała:
– Najprawdopodobniej