Blask. Marek Stelar
Читать онлайн книгу.coście tam robili? Macie więcej szczęścia niż rozumu!
Karbasz splunął szarą pacyną śliny i spojrzał na niego spode łba.
– Za potrzebą skoczyłem. Na ulicy miałem zrobić?
– We dwóch?
– Sam miał iść w ruiny? – Krugły przyszedł Karbaszowi w sukurs.
Wydatny podbródek zatrząsł się, mężczyzna machnął ręką i stukając laską, z godnością ruszył przed siebie, omijając kawałki cegieł zaściełające trotuar.
Krugły z Karbaszem ruszyli w swoją stronę. Zatopieni we własnych myślach szli przez długi czas w milczeniu, przetrawiając niedawne zdarzenia. Krugły zacisnął dłonie w pięści i schował je do kieszeni. Nie chciał, żeby Ludwik widział, jak drżą.
– Wiktor… – zaczął Karbasz.
– No?
– Ilu ludzi zabiłeś?
– Co to za różnica, Ludwik?
– Dużo?
– Kilku.
– Pamiętasz pierwszego?
– Pamiętam. Ale prawie go wtedy nie widziałem. Rzuciłem granat w jego stronę.
– A inni?
Krugły nie odzywał się.
– Żałujesz? – zapytał znowu Karbasz.
– Czego?
– Że odebrałeś komuś życie?
– Coś ty taki ciekawy?
– No, powiedz…
– Przecież nie chciałem ich zabijać. Ja po prostu musiałem, rozumiesz? To było proste: albo oni, albo ja. Kiedyś Niemcy, dziś Ruscy. Gdybym ich nie zabił, oni zabiliby nas, przecież to rzecz oczywista.
Karbasz milczał.
– A ty? – zapytał Krugły. – Ty nigdy nikogo nie zabiłeś?
– Ja… Nigdy nawet nie strzelałem, wiesz? Spędziłem wojnę na wsi i z wyjątkiem śmierci mojej matki, kiedy weszli tam czerwoni, to…
– To żaden wstyd, Ludwik. Ciesz się, że miałeś to szczęście. Wielu nie miało.
Karbasz zagryzł dolną wargę.
– Dlaczego nie dałeś im tego zegarka? – zapytał nagle, jakby wreszcie zebrał się na odwagę. – Gdybyś im go oddał, zostawiliby nas w spokoju.
– Jesteś tego pewien?
– Tak!
Krugły pokręcił głową.
– Otóż nie. Byli pijani, Ludwik. Ten drugi chciał też moje buty. Sam mi opowiadałeś, co robią ludziom na ulicy, w biały dzień. Jesteś naiwny, sądząc, że nic by nam nie zrobili. To nie chodziło tylko o zegarek, choć to dla mnie bardzo cenna pamiątka. Chodziło o coś innego. Służalcza postawa wobec nich tylko ich rozzuchwala, wiesz? Trzeba im pokazać, że się ich nie boimy. Inaczej nas zniszczą. Prowokujemy ich nie oporem, tylko biernością.
– Mylisz się. Hardością tylko prosisz się o kłopoty. Tak jak przed chwilą.
Krugły zatrzymał się.
– Nie wiesz nic o zabijaniu, Ludwik, więc zostaw to mnie. A dla tamtych zabić to jak splunąć. Do tego można się przyzwyczaić, wiedziałeś o tym? Tak, można. Po jakimś czasie obojętniejesz na śmierć, kiedy widzisz jej tyle, że twój umysł nie może już dłużej tego wytrzymać. Tak właśnie to działa. A ci dwaj zabijali od kilku lat, nieważne, że faszystów na froncie. Zabijali. Ludzi. Złych ludzi, ale to zabijanie wyzuło ich z uczuć. Przestali rozróżniać tych od tamtych. Dla zegarka i butów zabijaliby również swoich, gdyby za to nie groził sąd polowy i pluton egzekucyjny. Wiesz, znałem takiego Jurka, likwidatora Kedywu, który wykonywał wyroki wydane na zdrajców w imieniu Polskiego Państwa Podziemnego. Niedawno, jeszcze w Zamościu, spotkałem naszego wspólnego kolegę. Opowiedział mi, że Jurek pod koniec był już zupełnie innym człowiekiem. Natknął się kiedyś na pijanego sołdata, który spał w przydrożnym rowie, i wbił mu w głowę wielki gwóźdź. Czy to jest normalne, Ludwik? A przecież Jurek był kiedyś jak ja czy ty…
– Pod jaki koniec? – zapytał cicho Karbasz.
– Palnął sobie wreszcie w łeb – mruknął Krugły.
– Nie wierzę, że można przyzwyczaić się do zabijania. Po prostu w to nie wierzę, Wiktor.
– Zazdroszczę ci tego. Ja też kiedyś bym w to nie uwierzył… Ale to już nie wróci. Bo ja to widziałem na własne oczy.
Karbasz trącił go lekko w łokieć.
– Nie jestem pewien, czy mam ci dziękować za uratowanie mi życia, czy być wściekłym, że nim zaryzykowałeś w imię swoich zasad, wiesz?
– Wiem. Dlatego dajmy już spokój. Od tej chwili zapominamy o tym, co stało się przed chwilą. Tego nie było, Ludwik, rozumiesz? Nie-by-ło! Kropka. Wymaż to z pamięci.
– Dobrze, Wiktor, jak chcesz…
Karbaszowi zaczęły wracać na twarz kolory, a Krugłemu przestały drżeć dłonie. Otrzepali się jeszcze dokładniej i ruszyli w drogę.
Skontrolowali wszystkie wskazane punkty usługowe: dwóch szewców, małą piekarnię, pracownię krawiecką oraz paru rzemieślników zajmujących się naprawą naczyń, ostrzeniem nożyczek i noży i innymi drobiazgami, a potem jak gdyby nigdy nic wrócili do magistratu, gdzie Reszke od razu zgarnął Karbasza i zabrał go ze sobą gdzieś pod Stargard, razem z Zellerem.
– Papużki nierozłączki. – Naczelnik uśmiechnął się do Krugłego, wskazując Zellera i Karbasza. – Tak ich czasem u nas nazywają.
Karbasz lekko poczerwieniał, Zeller zaś patrzył na Wiktora obojętnie znad swoich porysowanych okularów. Nie zrozumiał, co powiedział Reszke, ale ten charakterystyczny sposób zerkania przez wąską szparę między oprawkami a linią gęstych brwi przydawał jego spojrzeniu jakiejś dziwnej i niepokojącej podejrzliwości.
Kiedy pojechali, Krugły zerknął na zegarek. Dochodziła druga; nie miał za wiele do roboty, właściwie nic, bo Reszke nie zostawił mu żadnych wytycznych, więc pogapił się przez okno na rozciągające się za budynkiem urzędu błonia, sięgające parku i lasu na północy miasta. Gdzieś tam zaczynała się już Puszcza Wkrzańska. Po czternastej zszedł na obiad: kartoflankę z kawałkami słoniny, tak małymi, że trudno było je wyłowić z zupy, ale zawsze coś, przynajmniej świeża. Siedział w kantynie, przy jednym stole z Leosiem Putrą. Kiedy skończył zupę, obejrzał łyżkę, na której zauważył niemiecką gapę ze swastyką. Widać było, że ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby zniszczyć symbol końcówką jakiegoś ostrego narzędzia. Odłożył ją i zapytał Putry:
– Panie Leonie, pan podobno wszystkich zna?
– Tak mówią.
– A jak pan ich poznaje?
– Widzisz, bo ja jestem otwarty na ludzi. Dla mnie nie ma Polaka, Niemca, Rosjanina, tylko dobry człowiek albo zły człowiek. Tak mnie ojciec wychował. To gadam z ludźmi i poznaję ich jakoś…
– Żydów też pan zna?
– Znać to nie znam za bardzo. Oni ze sobą trzymają, nas się trochę boją. A co?
– A, o Szlomie chciałem z kimś od nich pogadać.
– No, to gadaj.
– Wie pan, z kim on się trzymał?
– Widziałem