W Trójkącie Beskidzkim. Hanna Greń
Читать онлайн книгу.i deprawacji, a jego zniewalający uśmiech pułapką, lepem na niewinne kobiety. Garnęły się do niego, oszołomione urodą, doskonałymi manierami i aurą zdobywcy świata. A potem przestawały być niewinne.
Właśnie podeszła do niego jedna z nich, ładna i elegancko ubrana, i przywitała go pocałunkiem w policzek. Czy ta kobieta jest ślepa? Nie widzi zła emanującego z tych czarnych, lśniących zielonymi rozbłyskami oczu?
Usiadłszy przy stoliku, zaczęła coś opowiadać, a mężczyzna zmarszczył brwi. Widać, nie w smak mu były słowa towarzyszki. Mówiła długo, pomagając sobie gwałtowną gestykulacją, co jakiś czas z oburzeniem potrząsała głową. On się nie odzywał, słuchał tylko uważnie, wreszcie sięgnął przez stół i ujął rękę kobiety w swoje dłonie. Patrząc jej w oczy, zaczął coś tłumaczyć, a ona chłonęła chciwie każde zdanie.
Nie było sensu się łudzić i dłużej czekać. Kobieta została naznaczona.
Chłopcy szli wzdłuż Bobrówki niezbyt śpiesznie, wymieniając uwagi o obejrzanym wczoraj filmie. Przeżywali od nowa galaktyczną bitwę i nie byli zbyt entuzjastycznie nastawieni do czekających ich zajęć szkolnych. Woleliby znaleźć się na pokładzie promu kosmicznego, uzbrojeni w laserowe pistolety. Tym bardziej że trwały wakacje. W ten sierpniowy poranek wszyscy koledzy z pewnością jeszcze spali, tylko ich trzech musiało udać się do szkoły. A wszystko z powodu nauczyciela fizyki, przez te jego dziwne metody. Każdy inny wystawiłby po prostu ocenę, ale nie Krzysztofiak. Uparł się, że chłopcy powinni mieć na świadectwie lepsze stopnie. Podobno dysponowali sporym potencjałem. Tak ich jakoś podszedł, że nawet się nie zorientowali, kiedy zawarli z nim układ – wyższa nota w zamian za dodatkową naukę w każdy sierpniowy piątek. O tym, że nauczyciel poświęca swój wolny czas na lekcje z nimi, jakoś nie pomyśleli.
Nieubłaganie zbliżali się do miejsca, gdzie nadrzeczna ścieżka wiodła poniżej pubu. W tym miejscu należało ją opuścić, żeby dojść do ulicy, przy której stał szkolny budynek. Jeszcze tylko zakręt, a będą mogli zobaczyć parking i stojące na nim samochody. Zawsze przed wyruszeniem w drogę do szkoły typowali, jakie auta parkują pod pubem, a każde trafienie kwitowali potem okrzykami radości.
Tym razem jednak nie samochody przyciągnęły ich uwagę. Tuż nad rzeką, zasłoniętą od strony parkingu kępą krzaków, leżało coś białego. Duże, niekształtne, wydymało się leciutko na wietrze. Nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego, a przecież od kilku lat codziennie chodzili tą ścieżką. Co to mogło być? Zaintrygowani, przyśpieszyli kroku. W miarę jak się zbliżali, zjawisko stawało się coraz bardziej wyraźne, aż wreszcie przybrało konkretny kształt. To była kobieta.
Ujrzawszy ją, chłopcy nieomal wrośli w ziemię, częściowo ze strachu, częściowo z fascynacji tym niecodziennym widokiem. Przykryta białą tkaniną, ze świecą w złożonych jak do modlitwy dłoniach wyglądała na pogrążoną w głębokim śnie. Tylko krwawa plama na białym całunie wskazywała, że nie jest to zwykły sen.
Przez długą chwilę stali, gapiąc się bezmyślnie na ciało. Milczeli, jakby w obawie, że nawet najciszej wypowiedziane słowo może obudzić umarłą, a ich grdyki poruszały się gwałtownie, próbując przełknąć napływającą do ust ślinę.
– O kurde! – wyjąkał jeden z chłopaków, gdy już udało mu się zapanować nad skurczami żołądka. – Pierwszy raz w życiu widzę trupa.
Był bardzo blady, u zbiegu brwi pojawiły się krople potu. Zrobił krok naprzód, chcąc podejść jeszcze bliżej, i dopiero to wyrwało jego kolegów ze stanu całkowitego bezruchu. Najbliżej stojący powstrzymał go, przytrzymując za rękę.
– Nie wolno się zbliżać, bo można zadeptać ślady. Nie oglądasz filmów, matole?
– Przecież nie chcę jej dotykać, tylko popatrzeć z bliska.
– Na ziemi też mogą być jakieś ślady, lepiej nie podchodźmy. Trzeba zadzwonić na policję. Masz przy sobie komórkę?
– Zawsze mam. A ty nie?
– Zostawiłem w domu. Dzwoń, muszą tu szybko przyjechać.
Benita była zmęczona. Sama nie wiedziała, czy bardziej pracą czy raczej monotonią, która ostatnio opanowała jej życie prywatne. Trzy lata temu zakończyła niemający żadnej przyszłości związek, przez kilka miesięcy, poprzedzających zerwanie, trwający wyłącznie dzięki sile przyzwyczajenia. Od tego czasu z nikim się nie spotykała. Wszyscy znajomi mieli rodziny, ona pozostała samotna. Po pracy wracała do pustego mieszkania, przygotowywała sobie coś do jedzenia i sięgała po książkę.
Bardzo urozmaicone życie, pomyślała. Najbardziej ekscytującą rzeczą jest w nim wybór wędliny w sklepie. Szlag by to trafił, dziadek znowu się do mnie przyczepi, a tata dołoży swoje trzy grosze!
Z niechęcią myślała o zbliżającej się osiemdziesiątej rocznicy urodzin seniora rodu. Gdy blisko sześćdziesiąt lat temu Xavier Herrera uciekał z Hiszpanii przed prześladowaniami frankistów, wybrał Polskę na swą nową ojczyznę, od swych starszych krewnych nasłuchał się bowiem wiele o bohaterstwie Polaków walczących w wojnie domowej. Ożenił się z Polką, nauczył języka, lecz ciągle kultywował zwyczaje wyniesione z rodzinnego domu. Wpoił je synowi i próbował również przekazać wnukom.
Westchnęła z rezygnacją. Według dziadka i ojca mężczyzna jest niekwestionowaną głową rodziny. Jego zadanie to zapewnienie żonie i potomstwu godnego, bezpiecznego bytu, on powinien decydować o ważnych sprawach, rolą kobiety zaś jest rodzenie dzieci, dbanie o dom oraz uprzyjemnianie życia mężowi. A ona niedługo skończy trzydzieści cztery lata i nadal jest panną, w dodatku nie zanosi się, by stan ten miał kiedykolwiek ulec zmianie.
Przeczuwała, że na urodzinach jak zwykle stanie się obiektem krytyki wszystkich mężczyzn, bo nawet bracia w takich chwilach stawali po stronie dziadka i ojca. Działo się tak głównie z powodu jej pracy…
Gdy zadzwonił telefon, była już o krok od użalania się nad sobą. Z ulgą odepchnęła od siebie dręczące ją myśli i odebrała.
– Komisarz Herrera – rzuciła w słuchawkę. Słuchała, nie przerywając rozmówcy, wreszcie skinęła głową. – Dobrze, już jadę – powiedziała szybko i nieco zbyt głośno, tłumiąc ochotę do śmiechu, niezbyt stosowną w kontekście uzyskanej właśnie informacji.
Kiwać głową do słuchawki! Chyba naprawdę zaczyna mi odwalać, stwierdziła, sięgając po żakiet. Przyjrzała mu się krytycznie. Drobne prążki sztruksu wytarły się do tego stopnia, że były prawie niewidoczne, a intensywna niegdyś czerń zamieniła się w brzydki odcień szarości. Powinna już dawno wyrzucić ten stary łach i sprawić sobie nowy żakiet, lecz nie umiała się na to zdobyć. Za bardzo go lubiła, w dodatku świetnie maskował noszoną pod prawą pachą broń.
Po przyjeździe od razu zwróciła uwagę na tłumek gapiów usiłujących podejść jak najbliżej miejsca, gdzie, sądząc po obecności policjantów, znaleziono zwłoki. Wyminęła tę zlatującą się jak sępy publiczność i zaczęła schodzić po łagodnym zboczu ku brzegowi rzeki.
– Idzie Duce – usłyszała nieprzeznaczoną dla jej uszu uwagę.
– Sto razy ci mówiłam, żebyś doszkolił się w historii i geografii – zwróciła się do sierżanta Szota, z upodobaniem określającego ją tym mianem. – Duce Benito Mussolini był Włochem, a moi przodkowie pochodzili z Hiszpanii. Nie zauważyłeś, że to nie jest to samo?
– Może i nie jest, ale masz na imię Benita i lubisz rządzić, więc Duce pasuje idealnie. Pewnie dlatego do tej pory nie znalazłaś sobie faceta na stałe, bo tylko ostatni cienias chciałby, żeby go baba ustawiała.
– Sam jesteś cienias. Ja chcę takiego, co nie dałby się ustawiać, ale, widać, prawdziwi mężczyźni już nie występują w przyrodzie i zostały same ciemięgi. Co tu mamy?
– Kobieta.