Grzechy młodości. Edyta Świętek

Читать онлайн книгу.

Grzechy młodości - Edyta Świętek


Скачать книгу
Dla wiecznie sennej ciężarnej wstawanie o tak wczesnej porze stanowiło wielkie wyzwanie. Oporne ciało pragnęło pozostać w łóżku i nawet pocieszająca perspektywa późniejszej drzemki niewiele pomagała. Mimo wszystko Justyna pokonywała własną słabość – byle nie stanowić zawady dla tych bądź co bądź sympatycznych ludzi, którzy, wiedząc o jej skomplikowanej sytuacji, wyrazili zgodę, by mogła przemieszkać u nich do momentu, aż Gienek dostanie przydział w hotelu robotniczym.

      Niby nikt nie robił jej żadnych uwag, lecz wiedziała, że w rzeczywistości cały impet gniewu rodziny spada na ukochanego. To jemu Agata ciosała kołki na głowie o wiecznie zajętą łazienkę, w której na domiar złego znajdowała się ubikacja.

      Nawet wspólne spędzanie czasu stanowiło dyskomfort. W pokoju Gienka było niemożliwie ciasno. U rodziców niewiele lepiej, choć to ich pokój służył również za pomieszczenie dzienne dla rodziny. Do Agaty i Wojtka Justyna nawet nie chciała wchodzić – u nich panował największy ścisk, choć zajmowali najobszerniejsze lokum.

      Kiedy tylko pozwalała na to pogoda, młodzi wychodzili do miasta. Przeważnie spacerowali po parku, ale czasami zachodzili do cukierni, choć raczej unikali wydawania pieniędzy na przyjemności – mieli w perspektywie znacznie ważniejsze wydatki, bo i dziecku należało niebawem sprawić wyprawkę, i po przeprowadzce zakupić różne przedmioty i akcesoria, które teraz użytkowali wspólnie z resztą domowników.

      Najgorzej było, gdy padał deszcz. Wtedy, chcąc nie chcąc, musieli siedzieć stłoczeni wszyscy razem. Dzieciaki robiły się marudne, a dorośli byli poirytowani. Gienek z Justyną tkwili w swoim maleńkim pokoju, czytając książki lub rozmawiając.

      Mimo wszystko młodzi byli bardzo szczęśliwi. Wierzyli bowiem, że ta sytuacja nie potrwa długo. Cieszyła ich więc każda wspólnie spędzona chwila. Justyna z wolna nabierała optymizmu, choć przychodziły momenty, gdy odczuwała paniczny lęk.

      Przepełniały ją obawy, że pewnego dnia do drzwi Trzeciaków zastuka rozgniewany Hieronim Gaweł i zmusi ją do powrotu. Ten strach był okropny, niemalże paraliżujący. Cierpła na samą myśl, że miałaby znowu być od niego zależna. On na pewno zmusiłby ją do zabiegu. A dla niej to nowe życie przestało być problemem. Bo dzięki istotce wzrastającej w brzuchu mogła teraz leżeć w ramionach ukochanego i nasłuchiwać miarowego bębnienia kropel deszczu o parapet.

      – Kochasz mnie, Gienku? – zapytała, wtulając ciało w jego bok.

      – Wątpisz w to, głuptasie?

      – Chcę się upewnić – odparła.

      – Oczywiście, że kocham.

      – No… To… Powiedz mi, jak mnie kochasz. – Nadała swemu głosowi nieco inne brzmienie.

      – Powiem – odparł podobnym tonem, mając wciąż w pamięci jej upodobanie do Gałczyńskiego.

      – Więc?

      Teraz było dla Gienka całkowicie jasne, na jakie słowa oczekuje ukochana kobieta. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń spoczywającą do tej pory na brzuchu. Nim z ust mężczyzny padły kolejne słowa, delikatnie ucałował każdy palec Justyny.

      – Zawsze będziesz tak kochał?

      – Póki życia starczy! – zapewnił, a ona uszczęśliwiona wierzyła.

      Choć ubolewała nad tym, że rodzina się jej wyrzekła, i serce pękało z tęsknoty, nie żałowała swojej decyzji. W gruncie rzeczy odczuwała zadowolenie na myśl, że los przyspieszył ten moment. Wszak mogli jeszcze długo randkować z Gienkiem ukradkiem – niczym para złodziejaszków – bez aprobaty jej ojca.

      Skoro tak pisane nam było w gwiazdach, to znaczy, że postąpiłam jak należy.

      Przez chwilę w ciszy wpółleżeli na tapczanie, opierając plecy o poskładaną pościel. Gienek bawił się dłonią narzeczonej – to gładził ją, to całował. Wodził opuszkami po delikatnej skórze, to znowu palcem wskazującym po skromnym pierścionku zaręczynowym, który wręczył ukochanej kilka dni temu. On także był szczęśliwy, choć jego radość mąciło wiele zmartwień. Głównym była obawa o to, czy nie będzie zmuszony pozostawić Justyny, by odsłużyć swoje w Ludowym Wojsku Polskim. Jakże on tego nie chciał! Drugą chmurę na nieboskłonie stanowiła troska o przydział pokoju. Minęło już trochę czasu, odkąd złożył wniosek, lecz sprawa utknęła w miejscu. Najmniej chyba frasowały go teraz kulejące finanse, choć sytuacja wyglądała niewesoło. Brał pod uwagę konieczność utrzymywania Justyny przez dłuższy czas, a także inne, spore wydatki.

      Jakoś sobie poradzę. Jestem mężczyzną! Byle tylko uniknąć kamaszy, bo reszta jest mniejszym kłopotem – pomyślał.

      Spojrzał w stronę okna. Niebo zaczynało się przecierać.

      – Masz ochotę na spacer? – zagadnął dziewczynę. – Moglibyśmy zajrzeć do Elżuni, a potem odwiedzić ciocię Helenkę.

      – Jasne! Skoro przestało padać, to trzeba złapać trochę świeżego powietrza. Ach… Biedna ta nasza Elżunia! Co ją pchnęło do tak desperackiego kroku? – westchnęła nad jej niedolą.

      – Nie mam pojęcia – odparł Gienek, choć dręczyło go przeczucie, że najstarszy brat musiał odpowiadać za jej próbę samobójczą. Już od dawna w kręgu rodziny szeptano pokątnie, że Tymek źle traktuje swoją ślubną i ma ją za nic.

      Powinienem był nagadać mu do słuchu – stwierdził z poczuciem winy. Wszak na własne oczy widział, jak Elżbieta marnieje i wciąż popłakuje po kątach. Wiedział o upodobaniu brata do hulanek w nocnych lokalach. I co z tego, że był młodszy od Tymoteusza? Jak człowiek zauważy, że dzieje się coś złego, to powinien reagować, zanim będzie za późno. Nie wolno pozostawać obojętnym, bo to prowadzi do nieszczęścia.

      Specjalnie dla swoich ulubionych gości Helena wyjęła z serwantki serwis, który przed laty dostała w prezencie ślubnym od teściów. Nie bała się o kruchą porcelanę, ufała, że Gienek i Justyna potraktują pamiątki z należytą ostrożnością. Młodzi siedzieli przy stole nakrytym szydełkową serwetą – jej rękodziełem.

      Kochała tych dwoje. Była w nich szczerość, jakiej brakowało innym osobom z rzadka wpadającym do niej z wizytą. Tylko oni i Franciszka robili to z własnej, nieprzymuszonej woli. Przynosili młodzieńczą radość, entuzjazm i dobry humor. Opowiadali o swoich sprawach. Często pomagali w obowiązkach domowych. Byli światłem, które wnosiło jasność w ponure wdowie życie.

      Pozostali krewni zazwyczaj wpadali jak po ogień. Siedzieli niczym na rozżarzonych węglach, prowadząc jałowe rozmowy o wszystkim i o niczym, unikając kontaktu wzrokowego. Takie wizyty nadzwyczaj ją męczyły. Wiedziała, że są wymuszone przez Franię, której osobliwie zależało na tym, by siostra podtrzymywała stosunki towarzyskie nie tylko z nią i Gienkiem.

      Nikt by jej nie uwierzył, gdyby powiedziała, że tak dalece oswoiła swoją samotność, iż nie przepadała za gośćmi. I że najszczęśliwsza była wtedy, gdy sztywne odwiedziny dobiegały końca, a ona zamykała drzwi za wychodzącymi. Jedynie za Gienkiem i Justyną zatrzaskiwała je z żalem. Dopiero wtedy, gdy oni wracali do siebie, odczuwała bolesną pustkę. Bo choć Eugeniusz był o ładnych parę lat młodszy od jej synów, to często wyobrażała sobie, że Szymek i Teofil wyrośli właśnie na takich jak on dziarskich chwatów.

      – Co tam u was słychać, dzieciaki? – zagadnęła.

      – Oj niedobrze, ciociu – odparła panna, nauczona tego, że cioci należy mówić prawdę, gdyż oszczędzanie jej dodatkowych trosk było pozbawione sensu. Wręcz wychodziła z założenia, że mówienie o cudzych problemach często odwraca uwagę


Скачать книгу