Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
się, patrząc w ogień. Wyglądała dziewczęco w sukience w kwiatki, z piegami na bladych ramionach i dekolcie, który już zaczynał różowieć od słońca.

      – Czasem budzę się w nocy i wyobrażam sobie, że on się zabił. Że wracał ode mnie do Gliwic, był zmęczony albo trafił na jakiegoś idiotę, który nie popatrzył w lusterko. I zastanawiam się, czy zginie na miejscu, czy trzeba go będzie odłączyć od respiratora. Czy jego rodzice będą mnie obwiniać. Co zrobię z jego rzeczami... – Urwała i wypiła łyk wina.

      Nie spodziewał się tego. Anka zwykle tak się przed nim nie odsłaniała.

      – Ale się wam układa? – spytał. Miał wrażenie, że Gerard się zmienił, nawet wyglądał inaczej: rysy jego twarzy się wyostrzyły, jakby trochę schudł, nie tracąc tężyzny.

      – Skończył studia, pracuje u ojca, więc jest ciężko – zaczęła Anka niechętnie. – Nie mamy dla siebie czasu, a kiedy Gert przyjeżdża, jest zmęczony, wściekły albo nakręcony na jakiś projekt. Będzie z niego taki sam pracoholik perfekcjonista jak z Huberta. Po pracy on potrzebuje wyciszenia, uspokojenia, a ja...

      – A ty wręcz przeciwnie – dokończył Bastian.

      – Wiem, powinnam go wspierać, ale to nie moja walka – westchnęła. – A ja sama też muszę mieć trochę...

      – Adrenaliny? – wszedł jej w słowo Bastian. Popatrzyła na niego z wdzięcznością. – Jesteśmy ćpunami, Anka. Oboje jesteśmy uzależnieni.

      – Po tej historii z Murzasichla poszłam na terapię, bo wszystkiego się bałam. Cztery razy o mało mnie nie zabili. Ale teraz... Zaczynam za tym tęsknić. Bo wtedy każdy kieliszek wina, każdy pocałunek, każda kromka z masłem smakują inaczej. Słońce mocniej świeci, świat się szybciej obraca. Krew żwawiej krąży.

      – Czujesz, że żyjesz – rzucił.

      Rozejrzał się. Dom, stodoła i rozgrzebany wykop pod basen z tyłu za ogrodem. Sad, po którym biegał jako dziecko, ślizgając się na zgniłkach. Samotna kępa drzew nad Breńką, która wydawała mu się kiedyś tak oddalona, że sam nigdy nie odważył się tam pójść na przełaj przez pola. Odkąd tu przyjechał, zastanawiał się, czy mógłby tak żyć.

      – Nie da się z rollercoastera przesiąść z powrotem na traktor, co nie?

      – Gdybyś trafił kiedyś na ciekawą historię... – Uśmiechnęła się nieśmiało. – To pamiętaj o mnie.

      – I vice versa. – Sięgnął po puszkę i przepił do niej. – Kto pierwszy obczai działkę, daje znać. Jak ćpun z ćpunem.

      – Deal. – Uniosła kieliszek i duszkiem wypiła wino. – A swoją drogą, nigdy się nie zdradzałeś, że masz rodzinę na wsi. Wtedy, w Murzasichlu, sprawiałeś wrażenie, jakbyś pierwszy raz na oczy widział chałupę, stóg siana i owcze bobki. Wstydziłeś się?

      – Nie, to nie tak – odpowiedział bez przekonania. – Ja tu jeździłem za dzieciaka, na święta i wakacje. Dawno i nieprawda. Potem już mi się nie chciało, nie moje klimaty, odkleiłem się. A poza tym to są osobiste sprawy, nie z każdym się o tym gada.

      – Więc co się zmieniło, że teraz mnie tu zaprosiłeś? – zapytała.

      – Jak to co? – Podniósł kufel do ust. – Wszystko.

      – Maciek, idże do sklepu. Piwo się skończyło. – Mężczyzna zgniótł puszkę i przewrócił kiełbaskę na drugą stronę. Zaskwierczał na węglach palony tłuszcz.

      – Czemu ja?

      – Żebyś się do czegoś przydał – sapnął tamten. – Ślipiesz tylko w telewizor i nic nie robisz. Ile ty masz lat? Trzydzieści i siedzisz w domu! Matce nie pomagasz, to przynajmniej skocz po piwo.

      Syn skulił się, podrapał po karku. Miał na sobie wytarte dżinsy, sprany podkoszulek wisiał na jego wątłych ramionach jak na manekinie.

      – Ty też nie pracujesz – odciął się, chociaż głos mu zadrżał. – I też siedzisz w domu.

      – A za czyje pieniądze będziesz dziś żarł?! – Starszy mężczyzna aż poczerwieniał. Szczypcami podniósł z grilla kiełbaskę i podsunął synowi pod nos. Tamten cofnął się, niezgrabnie złapał równowagę. – Nierób jeden. Wstyd przynosisz! Ja przynajmniej kombinuję, mam jakieś plany...

      – Niby jakie?

      – Nie twój zasrany interes!

      – Władek, przestań. – Kobieta postawiła w trawie koszyk i zaczęła wypakowywać na turystyczny stolik chleb, plastikowe talerzyki, słoik z ogórkami. – Jak chcesz, to ja pójdę, tylko daj mu spokój.

      Władysław Wężyk już miał coś powiedzieć, ale w jego kieszeni zawibrował telefon. Mężczyzna popatrzył na wyświetlacz. Na czoło wystąpił mu pot. Wężyk wiedział, że czas ucieka, nie trzeba mu było przypominać.

      Wtem usłyszał pomruk tuningowanego silnika. Czarne nisko zawieszone stare bmw o przyciemnianych szybach sunęło powoli od strony Dąbrowy wzdłuż ogrodzenia, po którym wspinało się dzikie wino. Obserwował, jak auto znika za węgłem domu. Rozległ się ryk silnika i pisk opon, jakby samochód ruszył z kopyta. Z drogi podniósł się obłoczek pyłu.

      – A, odechciało mi się – mruknął.

      Bastian odłożył miskę na suszarkę i zrobiło się cicho. Przez otwarte okno słyszał żaby i poświstywanie puszczyka. Brakowało mu nocnych odgłosów miasta. W dzwoniącej w uszach ciszy odruchowo zaczynał mówić szeptem.

      Nie lubił zostawać w tym domu sam, wolał, jak po obejściu kręcili się robotnicy, pokrzykiwali do siebie niecenzuralnie albo wołali do niego: „Panie kierowniku!”. Tu zawsze ktoś się krzątał, trzaskały drzwi, dzwoniły garnki, grało radio. Ta cisza była nienaturalna, nie pasowała do tego miejsca. W tej ciszy każdy szelest podnosił mu włoski na przedramionach.

      Wiolkę zostawił w ogrodzie, Anka i Gerard gdzieś zniknęli. Znów był sam. Wyszedł na zewnątrz. Upał odpuścił, rześkie powietrze pachniało zielenią i dymiącym jeszcze niemrawo grillem. W świetle księżyca zobaczył, jak Wiolka chwieje się na leżaku. Ramiączko bluzki zsunęło jej się z ramienia, szorty wpijały się w uda. Czknęła, gdy go zobaczyła.

      – Chodź do domu. – Wydął wargi. – Nawaliłaś się.

      Podał jej rękę, uwiesiła się na nim, tak że o mało się nie przewrócił. Zarzucił sobie jej ramię na plecy, przylgnęła do jego boku, wiotka, ciepła, pachnąca grillem, potem i jabłkami. Mruczała coś, kiedy prowadził ją po schodkach do środka. W półmroku zawahał się i pokierował ją do swojej sypialni. Pomógł jej się położyć, zwaliła się na łóżko, wyciągnęła na wznak, czarne włosy rozsypały się na poduszce. Zdjął jej ze stóp klapki i zarzucił na nią kołdrę.

      – Tylko nie zarzygaj mi łóżka – mruknął i zabrał koc.

      – Ale gdzie idziesz...? – Nie lubił tego płaczliwego tonu. – Bastian!

      Umył zęby i w podkoszulku i bokserkach wyszedł przed dom. Gdzieś z oddali niosło się szczekanie psa. Coś było – w zapachu ziemi, w temperaturze powietrza, w kształcie drzew na horyzoncie. I jeszcze gwiazdy, których w sierpniu migotało tyle, że niebo bielało, przeprute smugą Drogi Mlecznej. Odwrócił się, jakby spodziewał się zobaczyć za sobą rozświetlone okna, pełgający za ciasno utkaną firanką błękitny poblask telewizora i cień zgromadzonych wokół niego głów. Jakby spodziewał się usłyszeć śmiech ciotki Wery, jakby wisząca w drzwiach kolorowa zasłona z koralików miała zaraz poruszyć się i na schodki miał wyjść dziadek. Ale okna były ciemne, drzwi zamknięte, a w środku rozlegało się tylko chrapanie pijanej Wiolki.

      Zrobił


Скачать книгу