Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
Dzisiaj jednak ma pretekst, a noc jest upojnie ciepła.

      Kiedy nachylił się nad rozpiętym między jabłonkami hamakiem, znowu zrzedła mu mina. Hamak był zajęty – Anka i Gerard spali w najlepsze. On ledwie się w hamaku mieścił, ona przytulała się do jego boku. Gerard jedną rękę podłożył pod głowę, drugą obejmował Ankę, trzymając dłoń na jej biodrze. Twarz miał spokojną, pogodną, ona też – spomiędzy jej brwi zniknęła zmarszczka, która nadawała jej twarzy sceptyczny wyraz. Anka obejmowała kolanem udo Gerarda, rękę wsunęła pod jego podkoszulek, zwijając dłoń na jego piersi w piąstkę jak mała dziewczynka.

      Miałby prawo ich obudzić i wysłać do domu. Pościelił im i naszykował ręczniki. A teraz w jego łóżku śpi Wiolka, a w hamaku oni. Znowu ktoś go ubiegł. Popatrzył na Ankę, sukienka zwijała jej się dookoła kolan.

      A może z nią jest tak jak z tym miejscem?

      Zawsze wydawało mu się, że nie trzeba by wiele, żeby zaciągnąć ją do łóżka. Wystarczyłaby butelka wina, czekoladki i powtarzanie, jaka jest mądra. Tylko później musiałby albo się z nią ożenić, albo wyemigrować, bo w Krakowie byłoby za mało miejsca dla niego i jej urażonej dumy. Śmiał się w duchu, że facet, który byłby w stanie z nią wytrzymać, to albo święty, albo masochista. I sprawdziło się. Doprawdy, podziwiał ten śląski etos pracy. Mało komu chciałoby się ledwie widzialnymi ruchami, jak na kole garncarskim, wygładzać jej kanty i wydobywać z niej całkiem fajną babkę. W każdym razie nie jemu. Więc zajął się tym Gert.

      Anka poruszyła się, znowu przez sen ściągnęła brwi i czar prysł. A do tego miała rozstępy. Przykrył ich kocem, ostrożnie, żeby ich nie obudzić.

      Czasem fantazjował, że gdyby wszystkie jego życiowe plany szlag trafił, mógłby tu wrócić. Uprawiać chrzan, czosnek niedźwiedzi albo jabłka na cydr. Zostać wiecznie podchmielonym rolnikiem, do którego przyjeżdżaliby kucharze celebryci, a on opowiadałby im o tym, jak współczesna cywilizacja nie daje człowiekowi szczęścia, więc zdecydował się zostawić medialne targowisko próżności dla życia zgodnie z naturą. Ten plan nigdy nawet nie otarł się o prawdopodobieństwo, bo pomysłów na życie Bastian miał zawsze więcej niż szans na ich urzeczywistnienie. Ale i tak go nie zrealizuje, bo zajęła się tym jego przedsiębiorcza siostra.

      Nie rozglądając się, wrócił do domu, położył się na kanapie i zasnął.

      Drzwi się otworzyły. W plamie światła stanął mężczyzna w piżamie i podrapał się w pokryty szpakowatym zarostem policzek.

      – Kochanie, chodź do łóżka. Jest pierwsza w nocy.

      – Muszę jeszcze popracować. – Kobieta opuściła dokument i poprawiła okulary. Siwiejące włosy zebrane miała w ciasny kucyk, drobne zmarszczki wokół oczu i ust nadawały jej twarzy surowy wyraz. – Daj mi godzinę.

      Było gorąco, w kącie obracał się wentylator. Lampa na biurku wydobywała z mroku pokój pełen książek na wspinających się aż pod sufit półkach. Część jeszcze nierozpakowanych tomów leżała w kartonach. Potężne biurko, ledwie się mieszczące w świeżo pomalowanym pokoju, pokryte było papierami poukładanymi w zgrabne stosy. Na blacie parował kubek z herbatą.

      – Pół godziny – powiedział mężczyzna.

      – Czterdzieści pięć minut.

      – No dobrze. Co robisz?

      – Przeglądam notatki. W poniedziałek ostatnia rozprawa.

      Leżący na biurku telefon komórkowy ożył nagle, zawibrował i zaświecił ekranem. Wzięła go w szczupłe palce. Przez jej twarz przebiegł grymas. Rzuciła smartfona na kupkę papierów.

      – Co tym razem? – zapytał z westchnieniem mężczyzna.

      – Nic nowego. Ty stara kurwo i tak dalej – odparła beznamiętnie.

      – Zgłoś to!

      – A po co? – Na jej twarzy pojawił się ten uśmiech, który na sali sądowej zwykle zwiastował kłopoty. As z rękawa. Niezbity dowód. – W poniedziałek facet i tak pójdzie siedzieć, a ja się postaram, żeby w pierdlu nie miał dostępu do telefonu i jeszcze kilku innych rzeczy. Nie mam się czym przejmować.

      – A ja? – Mężczyzna gwałtownie poczerwieniał. – Ja się przejmuję.

      – Ożeniłeś się z prokuratorem. – Wzruszyła ramionami. – Wiedziałeś, co to oznacza. Że nie będę prasować ci koszul. I że czasem będą przychodzić takie SMS-y.

      – Wtedy nie było SMS-ów – burknął. – Myślałem, że z tych przenosin wyjdzie choć tyle dobrego, że będziesz miała więcej spokoju.

      Odwrócił się na pięcie i na korytarzu zgasło światło.

      – A ja się tego obawiałam – mruknęła do siebie, wracając do notatek.

      Coś nie dawało mu spać.

      Bastian zamrugał. Lodówka niebieskimi diodami wyświetlała temperaturę. Zalśniły kafelki nad zlewem. Dwa cienie przemknęły przez pokój, stuknęły drzwi sypialni.

      Sen mara, Bóg wiara, przypomniało mu się dziadkowe powiedzenie.

      Przekręcił się na drugi bok. Resztki wczorajszego alkoholu zachlupotały mu w głowie i w żołądku, poczuł je w oddechu, zapiekły go pod powiekami. Naciągnął koc na głowę i zasnął.

      Nie pospał. O świcie zaczął się ptasi koncert, ledwie zdążył się do niego przyzwyczaić, gdy zawyły dwa odpalane motory. Widać Anka i Gerard postanowili go nie budzić. Która jest godzina? – pomyślał, a za tą myślą przypłynęła fala kolejnych: o tekstach do przejrzenia, o kampaniach do zaplanowania, o rachunkach do opłacenia. Odkąd Raport Strzygonia z bloga rozwinął się w trendujący serwis dziennikarskiego kolektywu, Bastian nie miał czasu pisać. Nie miał też pomysłu na temat. I to uczucie było najgorsze.

      Wreszcie rozklekotał się i rozdzwonił potężny silnik koparki. Skrzypnięcie, przegazowanie, rytmiczny pisk sygnału cofania. I pohukujące głosy budowlańców. Jasna cholera.

      Usiadł na kanapie. Przeciągnął się i podrapał po twarzy. Drzwi do sypialni były zamknięte, widocznie Wiolka pielęgnowała kaca i urazę. Będzie musiał zagonić ją do roboty, sam wszystkiego nie ogarnie. Ale najpierw zrobi jajecznicę z tutejszych jajek, tak starannie umazanych kurzym gównem, jakby nakazywały to unijne przepisy o żywności ekologicznej.

      Sięgnął do kastlika po papierosy. Z trudem rozpoznał w nim tamten kastlik, kiedyś cały w naklejkach z samochodami, które zbierał kuzyn Bogdan, gdy mieszkali tu jeszcze z ciotką. Bella znalazła mebel na strychu i oddała go do renowacji. Wyglądał teraz dostojnie – i zupełnie nie tak.

      Dziennikarz wsunął stopy w adidasy. Ubrany w podkoszulek i bokserki wyszedł, mrużąc oczy, oparł się o ścianę i zapalił.

      Zatrzymał wzrok na koparce stojącej na skraju sadu. Na Marsie, uśmiechnął się. Maszyna zamarła w bezruchu. Łoskot silnika ustał. Dwie postacie w żółtych kamizelkach to zaglądały do dołu, to chodziły wokół masywnej łyżki, unieruchomionej metr nad ziemią. W końcu jeden z robotników odwrócił się, dostrzegł Bastiana, wskazał go drugiemu ręką. I ruszył w jego stronę.

      Bastian zdusił papierosa i wyszedł mu naprzeciw.

      – Panie kierowniku, trza, żebyś pan coś zobaczył – wydyszał ogorzały budowlaniec. Na jego zwykle misiowato pogodnym obliczu malował się teraz niepokój. Nie oglądając się na dziennikarza, poszedł przodem.

      Na miejscu czekał operator koparki. Palił.

      – Przypatrzże się pan – zachrypiał, machając w stronę łyżki, a Bastian miał wrażenie, że w jego głosie


Скачать книгу