Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
garść wydruków i zaprezentowała rozmówcy. – Zacytować panu?

      – Ale ja... ja... ja... – zająknął się facet i zakrył twarz dłonią.

      Ale go grilluje – przeczytała na forum.

      A co w tym złego, że coś przepisał? Wszyscy tak robią, a tu nagle wielkie oburzenie.

      Czego ona się przyczepiła, ważne, że to się czyta z dreszczykiem emocji!

      Dla leniuszków zrzynających z Wikipedii i ekologów recyklingujących prace kolegów z poprzedniego semestru Anka nie miała litości. Ale im dłużej obserwowała to przesłuchanie, tym bardziej robiło jej się faceta szkoda. Wyobraziła sobie siebie na jego miejscu. I po co jej to było? Mogła powiedzieć, że nie ma czasu.

      Telefon znowu zadzwonił. Chwyciła go z furią.

      – Cześć, Anka. – Głos Bastiana był inny niż zwykle. – Zgodnie z umową daję znać. Znalazłem trupa.

      – W szafie? – mruknęła, wpatrując się w zmrużone oczy Róży Wiśniewskiej na stop-klatce.

      – Nie, w sadzie.

      Trzasnęły ostatnie drzwiczki i policyjne samochody odjechały z podwórka. Zostały tylko maszyny do robót ziemnych na skraju wykopu, który stracił zarysy basenu i wyglądał jak rozdrapana, ropiejąca rana.

      – Bastian, czego oni od nas chcą? – zapytała szeptem Wiolka, która nagle zmaterializowała się obok niego.

      Rozejrzał się i zaklął.

      Ulica wyglądała, jakby szykowano się na procesję Bożego Ciała. Jakby na poboczu lada chwila miały się rozstawić odpustowe kramy i wózki z watą cukrową. Grupka nastolatków przy zaparkowanej w rowie hondzie civic nagrywała telefonem odjeżdżające auta. Na balkonie domu po prawej stronie od ich posesji siedziała cała rodzina: facet z piwem, kobieta i dwójka dzieci. Sąsiadka z lewej – znał ją jeszcze z dzieciństwa i odkąd pamiętał, była stara – opierała się jedną ręką na kuli, a drugą na ogrodzeniu. Dziadek z rowerem o mało nie wlazł na podwórko. Po ulicy biegały dzieciaki.

      – Od ciebie na pewno nic – burknął Bastian zły, że znowu się na niej wyżywa.

      Zauważył, że ci ludzie patrzą na niego. Poczuł ciśnienie ich spojrzeń, aż się cofnął. Technik miał rację: kości, które znaleźli, nie były na swoim miejscu.

      Były na jego miejscu.

      Wiolka nie odpowiedziała, za to zdecydowanie ruszyła przed siebie i stanęła na środku ulicy.

      – Proszę państwa, proszę się rozejść! – oznajmiła głośno. – Nie ma na co patrzeć!

      – Pani, ale powiedzże pani coś więcej! – obruszył się dziadek.

      – Na razie nie mamy nic do ujawnienia – odparła. – Ale zapraszamy na www.raportstrzygonia.pl. O wszystkich nowościach będziemy informować na bieżąco.

      Odwróciła się na pięcie i wróciła na podwórko. Dziadek wgramolił się na rower i odjechał, nastolatki powsiadały do hondy, która z wyciem silnika wyskoczyła z rowu. Sąsiadka odkuśtykała do domu.

      – Będziemy informować na bieżąco? – warknął Bastian i zamknął za nią bramę. – Co to miało znaczyć?!

      – Poszerzam nam target. – Wiolka wzruszyła ramionami.

      – Ale to jest moje podwórko, mój dom i moja rodzina! – oświadczył, dźgając palcem własną pierś. – To nie jest na sprzedaż!

      – Ach, więc teraz to się nazywa sprzedaż, a nie dziennikarska misja, zapewnianie platformy do debaty publicznej i konfrontowanie społeczeństwa z jego ciemnymi stronami? To są twoje słowa, Bastian. – Wzięła się pod boki. – Chyba że nasza misja kończy się tam, gdzie zaczyna się twoje podwórko?

      *

      – Władek, idże do domu – Barman ze ścierką przewieszoną przez ramię stanął nad stolikiem.

      Mężczyzna podniósł na niego szkliste spojrzenie, które wcześniej wbijał w pianę na dnie kufla. Podwieszony pod sufitem telewizor wyświetlał podrzędny mecz angielskiej ligi. Za barem kurzyły się tanie koniaki i łyskacze, których i tak nikt nie kupował. Grupka młodych dwa stoliki dalej debatowała nad paragonem. Milczące chłopy w znoszonych marynarkach piły powoli, ale konkretnie, nie mówiąc wiele. Słyszał ich słowa. Gdzieś na Rudzie robotnicy znaleźli kości. U kogo? Nikt tam nie mieszka, tylko jakiś cwaniaczek robi z gospodarki reklamę Castoramy. Dobrze ubrany, gładko ogolony i pachnący z daleka drogimi perfumami gość przeglądał jakieś papiery.

      – Wyrzucasz mnie? – zabełkotał.

      – Nie, po prostu zamykamy. Płacisz, paciorek i do łózia. – Barman przestąpił z nogi na nogę.

      Władysław Wężyk wysupłał z kieszeni zmiętą dziesięciozłotówkę i rzucił na stół. Barman wziął banknot w palce.

      – To nie wystarczy. – Pokręcił głową. – Pijesz cały wieczór, dychą się nie opędzisz.

      – To może na krechę?

      – Na krechę piłeś wczoraj – zdenerwował się barman.

      – Nie słuchaj go, Bosman – zaśmiał się facet znad papierów. – Tylko udaje, że jest spłukany, a tak naprawdę to ma węża w kieszeni. Wężyka.

      Dołączyły do niego chłopaki, śmiech odbił się od ścian i zadźwięczał mu w uszach szyderstwem. Mogli być młodsi od jego syna. Już nawet tacy się z niego śmieją. Jak on ich wszystkich nienawidził.

      – Co, Władziu, już nawet na piwo cię nie stać? – kontynuował tamten. – A gdzie twoje biznesy, twoje geszefty? Miałeś nam wszystkim pokazać. I pokazałeś. Puste kieszenie. A synuś ci na tacę nie nazbiera, bo go wyjebali.

      Śmiech wibrował Wężykowi w głowie. Musi natychmiast stąd wyjść, bo inaczej da komuś w mordę. Wydostał się zza stolika i wytoczył na ulicę. Przytrzymał się muru, ochłonął. Ruszył przed siebie zakosami. O tej porze nie było już ludzi na ulicach. Wymarłe miasto, pomyślał. Pieprzony cmentarz. Przypomniało mu się, jak studiował w Krakowie, mieście, które żyło przez całą noc. Dziewczyny, nocne rajdy przez knajpy i akademiki. Tutaj ludzi o dwudziestej drugiej układał do snu telewizor. Nie było gdzie wyjść, dokąd uciec, wszystko zamknięte na głucho, brakowało tylko gnanego wiatrem krzaka, jak na westernach. Nienawidził tego miasta.

      A potem przypomniało mu się, że studiów nie skończył. Dziewczyna z brzuchem, zamiast o dyplomie i otwierających się właśnie po upadku komuny perspektywach trzeba było myśleć o ślubie, robocie, mieszkaniu. Miał wyjechać do Ameryki, odłożył wyjazd do narodzin dziecka. Ale mały okazał się chorowity, więc przesuwał ten wyjazd, aż nic z niego nie wyszło. Zamieszkali u rodziców żony. Miało być tylko na przeczekanie, aż się dorobią. Mieszkali tam do dzisiaj. Nienawidził tego domu.

      Chwiejnym krokiem przeciął plac przed sklepem i ruszył Świętego Jana. Jeszcze niedawno to miejsce straszyło wybitymi oknami, spięte klamrami mury czekały, żeby się rozlecieć. Ludzie dziwili się, jak w środku miasta może stać taka ruina. Pamiętał dobrze, jak wślizgiwał się tam jako dziecko, jak buszował wśród gruzu i butwiejących desek, jak przyglądał się wyblakłym polichromiom na zapadającym się sklepieniu. Nie musiał się włamywać, bo słynny profesor Zin, historycy sztuki i konserwatorzy zabytków porzucili to miejsce na wpół rozkopane i nawet nie zamknęli za sobą drzwi.

      Ale po renowacji chasydzka synagoga jak malowana zapraszała do środka na spotkanie kultur. Prychnął, gdy pomyślał, że też mógłby mieć w tym swój udział. Niestety, wywalili go z projektu, zanim zdążył cokolwiek na nim zarobić. Westchnął. To


Скачать книгу