Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
boleśnie. One psy i my psy.

      A ty lis.

      Szarpnął się jeszcze raz, gdy zaczęły podchodzić.

      Anka otwartymi ustami łapała powietrze. Zamrugała i rozwarta tuż nad jej głową paszcza nabrała kształtów cienia lampy na suficie. Spróbowała się poruszyć, ale aż jęknęła z bólu. Ostrożnie uwolniła nogę spod masywnego uda Gerta i usiadła na posłaniu, rozmasowując obolały mięsień. Wstała i zrobiła kilka kroków. Gert przekręcił się na brzuch i rozłożył ramiona. Anka popatrzyła w puste oczodoły Santa Muerte. Nie lubiła tego tatuażu, wydawał jej się pretensjonalny, Gertowi też już się znudził. I chociaż nigdy by się nie przyznała, że jest przesądna, to jednak w upiornym rysunku było coś z kuszenia losu.

      Przykryła Gerta kołdrą, tak żeby zasłonić tatuaż, ale kosa na karku wciąż wystawała spod pościeli. Coś jej się śniło, coś strasznego. Serce wciąż jeszcze nie mogło się uspokoić, rozszerzone źrenice lustrowały ciemną sypialnię. Kot podniósł głowę. Za roletami świtało. Naciągnęła na siebie górę od piżamy i wzięła z nocnej szafki telefon. Cicho wyszła z sypialni, zamykając za sobą drzwi.

      Stanęła przed regałem z książkami. Coś jej się śniło, coś strasznego.

      Polowanie.

      Cały wieczór szukała nie tam, gdzie trzeba. Archeologia, etnografia – trzeba było sięgnąć na półkę z historią współczesną.

      Wybrała numer, odebrał od razu, aż dziwne, mimo że nad ranem. Zdyszany, jakby wcale nie spał.

      – Bastian, słyszałeś o Judenjagd?

alef

      ROZDZIAŁ 3

      Mgła unosiła się z zarośli, a przez korony skłaniających się nad szosą drzew przebijało rozjaśniające się powoli niebo. Świtało. Odblaskowe biało-czerwone strzałki wyznaczające ostry zakręt błyszczały w świetle reflektorów. Niebieskie poblaski kogutów pełzały po ścianie drzew. Radiowóz drogówki stał tuż za zakrętem, przed nim karetka. Nieco dalej kłąb srebrno-złotej folii termicznej przysłaniał fragment pobocza. Wokoło kręciło się dwóch policjantów w białych czapkach i kanarkowych kamizelkach oraz lekarz w czerwonym uniformie. Snopy latarek omiatały skraj drogi.

      Aspirant Krystian Papa zgasił silnik i wyłączył syrenę. W lesie, na zakręcie drogi na Szczucin, trzy kilometry za granicami miasteczka, zapadła upiorna cisza. Trzasnęły drzwi nieoznakowanej kii. Młody blondwłosy aspirant wysiadł pierwszy. Od strony pasażera wytoczył się z auta postawny, ostrzyżony na jeża brunet, od razu zwracając uwagę tych z drogówki. Jeden wyszedł mu naprzeciw zza parawanu.

      – Cześć, Mariusz. – Pomachał do niego i zapalił papierosa.

      – Kto to? – Podkomisarz Mariusz Kaługa wskazał na parawan.

      – Wężyk.

      – Stary czy młody?

      – Stary.

      – A co on tu robi? – Kaługa rozejrzał się po lesie.

      – Chyba se leży – odparł policjant z drogówki i wzruszył ramionami.

      Podkomisarz wyjął mu z ręki latarkę i podszedł do ciała. Lekarz pogotowia wyprostował się, podał mu rękę.

      – Zgon? – spytał Kaługa.

      – Raczej.

      – Dobra, jedźcie, przydacie się żywym.

      Funkcjonariusz drogówki kucał z notesem nad ciałem. Nogi Władysława Wężyka, rozrzucone i ugięte w kolanach, leżały na poboczu. Tułów, nienaturalnie obrócony względem nóg, spoczywał na wznak na asfalcie. Głowa była mocno wykręcona w lewo. Znieruchomiałą twarz pokrywały strugi zakrzepłej krwi. Krew zastygła też lśniącą plamą na mocno wgniecionej klatce piersiowej, część wsiąkła w brudne ubranie. Cuchnęło kałem i alkoholem.

      – Nawet śladów hamowania nie ma. – Policjant z drogówki uniósł głowę, gdy karetka odpaliła silnik i zaczęła zawracać. – Większe auto. Przejechał się po nim centralnie i uciekł.

      – Ten, co zgłosił, nie widział sprawcy? – spytał podkomisarz.

      – E, nie. Władek już tu trochę leży. Nawet przestygł.

      Kaługa machnął ręką.

      – Wołajcie Szczucin, niech się przelecą po parkingach i popatrzą za obcą ciężarówką, dostawczakiem, tirem. Może sprawca odjechał i stanął gdzieś, żeby się ogarnąć. A wy siadajcie w auto i przejedźcie się pod Pacanów, może stoi na poboczu albo na stacji benzynowej. A z powrotem pokręćcie się po bocznych drogach. Krystian! – zawołał do aspiranta. – Dawaj tu techników, niech obadają miejsce zdarzenia, może coś znajdą.

      Radiowóz drogówki zawył i ruszył w stronę Szczucina. Podkomisarz Kaługa pochylił się nad martwą twarzą Wężyka. Milczał.

      – I worek na zwłoki – powiedział wreszcie. – Przecież nie będziesz tu, Władziu, tak leżał.

      Dzwonek do drzwi wyrwał Bastiana ze snu tuż po dziewiątej. Spał może półtorej godziny. Do rana czytał w sieci wszystko, co znalazł pod hasłem wypowiedzianym w nocy przez Ankę.

      Judenjagd.

      Polowanie na Żydów, którzy uciekli z gett i transportów do obozów zagłady i próbowali się ukrywać pośród polskiej ludności. Czytał strony internetowe Żydowskiego Instytutu Historycznego i waszyngtońskiego Muzeum Holokaustu oraz artykuły. Znalazł recenzje i omówienia książki Jana Grabowskiego pod takim właśnie tytułem.

      Judenjagd.

      Książki, o której wcześniej nie słyszał. Mimo że opowiadała o Dąbrowie Tarnowskiej.

      Wszystkie myśli łomoczące mu w głowie zaczęły się skupiać, gęstnieć i formować w pytanie, którego nie miał odwagi wypowiedzieć na głos. Co tu się stało?

      W biegu naciągnął spodnie od dresu. Może to prokurator?

      – Cześć, młody, kopę lat! – powitał go w progu kuzyn Bogdan. – A ty, widzę, dalej lubisz sobie pospać.

      Ostatni raz Bastian widział kuzyna na pogrzebie dziadka. Stracili ze sobą kontakt, kiedy Bastian przestał przyjeżdżać do Dąbrowy. Bogdan był wtedy tyczkowatym chłopakiem w czapce z daszkiem i z głową pełną pomysłów związanych z motoryzacją. Zanudzał Bastiana parametrami technicznymi ulubionych marek i modeli, pokazywał wycięte z gazety zdjęcia. Bastian pamiętał, jak Bogdan wypowiadał nazwy modeli samochodów niczym nazwiska najpiękniejszych aktorek: Toyota Corolla, Alfa Romeo, Ford Sierra. Dzisiaj stał przed nim dobrze utrzymany czterdziestolatek z początkami piwnego brzuszka. Włosów też miał wtedy więcej. Na wysokim czole perliły się kropelki potu.

      Bastian nie zdążył się zdenerwować, że kuzyn przychodzi bez zapowiedzi, bo przypomniał sobie, że tutaj zawsze tak to wyglądało. Przyjść, posiedzieć, bo i co kto miał do roboty czy do ukrycia.

      – Cześć, Bogdan. – Bastian chrząknął. – Wejdziesz?

      – Nie, nie będę wchodził – odpowiedział kuzyn, machając ręką. – Przecież widzę, że niegotowy jesteś. Tak żem chciał zapytać, co słychać, i się rozejrzeć, jak tam gospodarka po dziadkach. Nieźle to wszystko wygląda, widać, że ta Izka ma łeb do interesów.

      Tylko Bastian mówił do siostry „Bella”. Skrócenie „Izabeli” do „Belli” wydawało mu się zabawne, ale bawiło tylko jego.

      – Co tam u cioci Wery? –


Скачать книгу