Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
kawałek wafla.

      – O kim?

      – O Żydach.

      – Właściwie to prawie wcale – odpowiedział po zastanowieniu.

      – Dziwne.

      – Dlaczego?

      – Rozejrzyj się, Bastian. – Powiodła gestem po otoczeniu. – Jesteśmy w jedynym znanym mi miasteczku, pośrodku którego stoi nie kościół, ale synagoga. Przed wojną połowa mieszkańców to byli Żydzi. Ja rozumiem skomplikowane relacje. Ale nie wierzę, że można tak wyparować z ludzkiej pamięci.

      Bastian się zamyślił. Rzadko udawało się naciągnąć dziadków na wspomnienia z młodych lat. Dzisiaj nie dziwił się, że nie chcieli do tego wracać. W końcu ich młodość przypadła na najgorszy możliwy czas.

      – Czekaj. – Twarz dziennikarza nagle się rozjaśniła. – Dziadek opowiadał taką anegdotę, powtarzał ją kilka razy. O tym, jak przed wojną wybrał się do szewca, Żyda. Jak mu było? – Bastian podrapał się za uchem. – Eliasz! Chyba się z tym Eliaszem znali. Dziadek przyszedł do niego akurat, gdy od szewca wychodził rabin, bardzo zdenerwowany, bo Eliasz nie był zbyt religijny. Dziadek wspominał, że rabin krzyczał: „Eliasz, Eliasz, z ciebie to nie ma geszeftu ani Mojżesz, ani Jezus!”.

      Anka się nie roześmiała.

      – I co się potem stało z tym Eliaszem?

      – Nie rozumiesz – parsknął Bastian.

      – Rozumiem. Dla twojego dziadka był Żydem, ale Żydom nie pasował. Nie dało się żyć pomiędzy Mojżeszem a Jezusem.

      – Musisz z wszystkiego robić wykład? – żachnął się. – To była tylko niewinna rodzinna historyjka.

      – Dziadek nic więcej o nim nie opowiadał? – Anka zignorowała jego zaczepkę. – Co się z nim stało? Skoro się znali...

      – Nie opowiadał. – Bastian zaczął się wiercić. – Z tego, co czasem dziadkowie mówili, wynikało tylko, że „żydki”, bo tak się tutaj pieszczotliwie mówiło, były, potem przyszła wojna i już ich nie było.

      – A coś o getcie? O likwidacji? I o tym, co potem? – dopytywała.

      – Nie – uciął. – Wierz mi, dla mnie to też było wstrząsające. Wcześniej coś się tylko słyszało o Jedwabnem, szmalcownikach, dyskusjach wokół Grossa. Gdzieś daleko, odosobnione przypadki. Ale nikt mi nigdy nie mówił o fazach Zagłady, o tym, jak uciekinierzy z likwidowanych gett szukali schronienia po wsiach i lasach i jak na nich polowano. I to nie gdzieś tam, tylko wszędzie. Tu. I to nie ktoś, tylko...

      Urwał. Minęła ich kobieta pchająca wózek. Dwie ławki dalej dwoje staruszków karmiło gołębie. Bastian przyglądał im się, jakby z ich gestów próbował wyczytać ich przeszłość. Zamrugał, zmrużył zmęczone oczy, podrażnione przez kurz, brak snu i ślipienie w monitor. Przez ułamek sekundy kontury ludzi dookoła rozmyły się, podwoiły, jakby za każdym z nich stał cień. Ktoś jeszcze.

      Druga połowa.

      Czekała. Młody lekarz o wąskich ustach i błękitnych oczach, tarnowski biegły medycyny sądowej Bartłomiej Skrzyniarz, powtórzył czynności, które wcześniej wykonała sama, a potem skinieniem głowy poprosił o pomoc pracownika zakładu pogrzebowego. Zdjęli ze zwłok Władysława Wężyka zakrwawioną koszulę, mocując się z jego sztywnymi ramionami. Odsłonili ciemne plamy opadowe na plecach. Skrzyniarz ucisnął je w kilku punktach i obserwował, czy bledną. Ujął denata za rękę, ocenił stopień stężenia pośmiertnego. Przyjrzał się wewnętrznej stronie ramion mężczyzny. Potem skupił się na zmiażdżonej klatce piersiowej i na miejscach, gdzie połamane żebra przebiły skórę. Spoważniał.

      Franz poleciła pracownikowi zakładu opuścić kostnicę. Oddalił się z ulgą.

      Odkąd Tarnów doczekał się własnego biegłego lekarza sądowego, lokalny wymiar sprawiedliwości mógł nabrać wiatru w żagle. Inna sprawa, czy ten wiatr nie wiał mu w oczy: wielu miejscowych śledczych wolało halsować do bezpiecznego portu rutynowymi szlakami i nie kwapiło się do korzystania z nowych możliwości w myśl zasady „jest, jak ma być – ma być, jak jest”. Ale prokurator Judyta Franz była inna. To dlatego starzejąca się służbistka i sfrustrowany młody medyk, obolały po zderzeniu z twardą rzeczywistością, przypadli sobie do gustu. Skrzyniarz był jedyną osobą, z którą prokurator przeszła na „ty” po tym, jak przeniesiono ją do Dąbrowy.

      – Stężenie i plamy wskazują na czas zgonu dwanaście do szesnastu godzin temu. – Głos lekarza odbił się od kafelków. – Przynajmniej o ile można to stwierdzić w takich warunkach.

      Popatrzyła na zegarek. Dochodziła trzynasta trzydzieści.

      – Zginął między dwudziestą pierwszą trzydzieści a pierwszą trzydzieści w nocy – powiedziała. – Czyli gdy przyszło zgłoszenie, sprawca wypadku mógł być w Radomiu albo i w Warszawie.

      – Jeśli to był wypadek. – Lekarz ściszył głos. Prokuratorka podeszła do zwłok. – Moim zdaniem masz słuszne wątpliwości, Judytko. Koncentracja uszkodzeń tkanek w obrębie głowy i twarzy: łuk brwiowy, kość policzkowa, chrząstka nosa, zęby. To się ma nijak do miejsca obrażeń od kół. Auto przejechało po nim, gdy leżał na wznak, może kiedy zasnął po pijanemu na skraju drogi. Mogło go powlec za sobą, ale to wątpliwe, bo ubranie nie jest nawet poprzecierane. Te rany twarzy nie pasują, nie są typowe dla wypadków komunikacyjnych. Jeśli nawet próbować je wyjaśnić tym, że, nie wiem, dostał fangę zderzakiem, bo tuż przed przejechaniem obudził się i uniósł, żeby zobaczyć, co to za światła...

      Kącik ust prokurator Franz lekko drgnął.

      – ...to nie wyjaśnia obrażeń na grzbietach dłoni, które zauważyłaś. A już na pewno nie wyjaśnia tego. – Wskazał na nagie ręce martwego Wężyka.

      Po spodniej stronie ramion, powyżej plam opadowych, widniało kilka skupionych plackowatych podbiegnięć: na lewym ramieniu cztery, na prawym trzy. Na nieprzeniknionej dotąd twarzy prokurator Judyty Franz odmalowały się kolejno zaskoczenie, triumf i złość.

      – Judytko, kochanie – powiedział medyk, rozsupłując pasek zielonego fartucha. – Rzuć wszystko, co robisz, i zabieraj go do Krakowa na sądówkę. Ale już.

      Przed Bastianem robiła dobrą minę do złej gry, ale prowadząc motor, skręcała się w duchu ze zdenerwowania. Dookoła piękne okoliczności przyrody, a ją aż głowa boli od napięcia uwagi. Ledwie rejestrowała wierzby płaczące i ciągnące się po horyzont pola. Sielski, galicyjski krajobraz. Koń. Krowa. Droga biegnąca w pola. Nowe, rozłożyste domy w pastelowych kolorach, a obok drewniane wiejskie chaty malowane na brązowo. Tuje, a obok piwonie. Na podjazdach drogie samochody, chodniki z polbruku i billboardy reklamujące plastikowe okna, lokalną gazetę, nawozy sztuczne i Chrystusa Króla.

      Jeździła motocyklem od dwóch miesięcy. Gert zapewniał, że prawo jazdy na motor oznacza wolność i dobrą zabawę, ale dla niej jak dotąd były to stres i upokorzenie. Zdała egzamin, kładąc uszy po sobie, kiedy jakiś śmierdzący papierosami dziad udowadniał jej, że jest idiotką. Nie była do tego przyzwyczajona, na uczelni to ona egzaminowała ludzi. Ale potem wcale nie było lepiej. Klaksony, zajeżdżanie drogi, wymuszanie pierwszeństwa, a nawet puszczane przez okno wiązanki. Może dla Gerta to była dobra zabawa, dla niej – walka o przetrwanie, w której inni uczestnicy ruchu dybią na jej życie.

      Telefon wibrował kilka razy, więc Anka zjechała na stację benzynową. Stanęła w cieniu i wyjęła smartfona z kieszeni. Rozpięła kurtkę, bo zrobiło jej się jeszcze goręcej. Zastanawiała się, co zrobić, gdy telefon zadzwonił jej w dłoni.

      – Pani doktor, jak dobrze, że pani odbiera! – ucieszyła się Róża Wiśniewska.


Скачать книгу