Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
się nie martwić, profesor już odpisał mi na maila.

      Anka się skrzywiła. Jej nie odpisywał, chociaż jego decyzje w kilku ważnych sprawach nie mogły czekać.

      – Potrzebuję też kogoś z policji... – Róża Wiśniewska zawiesiła głos.

      Jako pierwszy przyszedł Ance do głowy Kuba Kocur, ale on o sprawie Normana Pionka wiedział niewiele, za to mógłby godzinami opowiadać o zabójstwie Miśki Smolorz, czego wolałaby uniknąć. W Murzasichlu działała nieoficjalnie i nie była dumna ze swojego występu. Poza tym, o ile znała Jędrka Chowańca, chlapnąłby coś, z czego musiałaby się grubo tłumaczyć.

      – To może komendant wojewódzki? Przy sprawie Romów z Kamienia... – zaczęła.

      – Komendant? Znowu za wysoko. – Teraz to Wiśniewska weszła jej w słowo. – Ale Kamień to dobry trop, może ktoś z Nowego Sącza? Mam tu zapisane „komisarz Głód”, ma pani może do niego numer?

      – Mam – jęknęła Anka.

      – Świetnie, to proszę mi wysłać! I ostatnia osoba, ale to już nie będzie problemu. – Róża Wiśniewska dopiero się rozkręcała. Anka zamarła. – Pochodzi pani przecież z akademickiej rodziny, więc bardzo chętnie usłyszałabym, co legendarny nestor Wydziału Matematyki na UJ sądzi o karierze swojej córki humanistki!

      Anka zasłoniła twarz dłonią i nie odpowiadała.

      – Halo, jest tam pani? – zaniepokoiła się Wiśniewska.

      – Tak, jestem. – Anka popatrzyła na swoją rękę, na której został tusz do rzęs. – Mój ojciec wycofał się już z życia zawodowego. Jest na emeryturze.

      – Świetnie, to ma dużo czasu! – uradowała się dziennikarka.

      – Ale...

      – To na pewno będzie dla niego przyjemność! Pani mi przyśle numer do taty, a ja już sobie z nim porozmawiam. A my jesteśmy w kontakcie!

      Połączenie się przerwało, a Anka została sama z sygnałem.

      Przypomniała jej się pierwsza trója z matematyki i wyraz twarzy ojca, który od tej pory stale jej towarzyszył. Kiedy zamiast do mat.-fizu poszła do klasy humanistycznej, kiedy wybrała antropologię, nawet kiedy zrobiła doktorat. „Tak się bawi moja córeczka”, mówił kolegom profesorom, kiedy ktoś komentował jej uniwersytecką karierę. Dla niego jedyną poważną dziedziną były nauki ścisłe – nauki społeczne traktował jako rozrywkę dla niewyżytych starych panien albo niedouczonych humanistów z ambicjami. Miał ten wyraz twarzy także wtedy, gdy przyniosła mu książkę z autografem swoim i Bastiana. Nigdy nawet się nie zająknął, że ją przeczytał. I chociaż ostatnio awansowała z ligi niewyżytych starych panien do grupy niedouczonych humanistów z ambicjami, usłyszała przypadkiem w kuchni: „Rozum jej odebrało na stare lata”. To było wtedy, gdy pierwszy raz przyprowadziła do domu Gerta.

      Ciekawe, jak poczuła się wtedy jej matka, znacznie od ojca młodsza, dawna jego studentka, dla której zostawił pierwszą żonę.

      Że też musiało jej się to znowu przytrafić teraz, gdy dopiero zaczęła czuć się fajnie. Wytarła twarz, poprawiła włosy, popatrzyła w lusterko i zrobiło jej się jeszcze bardziej przykro. Zobaczyła tę minę, ten wyraz twarzy. Z furią włożyła kask i odjechała w stronę Krakowa.

      – Dzień dobry – powiedział do telefonu prokurator. – Kogut mówi. Z Dąbrowy.

      Po drugiej stronie przywitał go szorstki głos biegłego. Kości pojechały pocztą resortową do Krakowa, a towarzyszyło im standardowe prokuratorskie postanowienie o powołaniu biegłego, zawierające równie standardowy zestaw pytań. O to, czy kości są ludzkie, czy zwierzęce, o wiek i płeć, o możliwość wykonania rekonstrukcji wyglądu przyżyciowego, o obrażenia przyżyciowe, okołośmiertne i pośmiertne, o inne uwagi biegłego i o najważniejsze: o PMI, czyli post mortem interval. O to, jak długo kości zalegały w środowisku.

      – Tak, widziałem te wasze gnaty – odparł biegły. – Rzuciłem okiem, ale teraz muszą poczekać. Niepilne, rozumiesz. Kolejki mamy.

      Kogut rozumiał.

      – Nie podobają mi się niektóre przełomy, są zdecydowanie okołośmiertne – stwierdził biegły. – I czaszka. Ewidentne wgłobienia. Ale trzeba będzie podłubać, żeby powiedzieć więcej. I tu w grę wchodzą terminy.

      – A czas od zgonu? – zapytał Kogut.

      – Ach, ty mnie pytasz o magiczną trzydziestkę. – W ton biegłego wkradło się zniecierpliwienie. – Oficjalnie wszystko będzie w raporcie, czyli za jakieś pół roku. Ale na moje oko to możesz spać spokojnie i śnić o umorzeniu. Stare są na bank.

      Bastian wrócił do domu i od razu usiadł do komputera. Jak to się stało, że przez te wszystkie lata nie widział tej pustki, nie zastanawiał się nad nią, przeoczył tę drugą, brakującą połowę. Konsekwentnie jej nie dostrzegał, póki nie objawiła mu się brutalnie w wykopie pod basen na własnym podwórku.

      Nalał sobie szklankę wody. A może popada w paranoję od trujących wyziewów kurzu ze strychu? Od dłuższego czasu miał wrażenie, że zawsze wraca stąd podtruty, jakby brakowało tu powietrza, jakby udzielały mu się nerwowość ruchów dziadka, posłuszna powolność babci, zalegające między nimi milczenie wypełnione wesołkowaniem wujka Mariana. Jakby nocami zmora siadała mu na piersi i nie pozwalała oddychać.

      Zaczął przeglądać internet. Oficjalne strony i Wikipedię tylko przescrollował, nie szukał politycznie poprawnej laurki ani obrazka do folderu o spotkaniu kultur. Szukał czegoś innego. Przeglądał rozmazane, nieostre fotografie, zanikające postacie o rozmytych konturach. Długie chałaty, eleganckie garnitury, rodziny z dziećmi na kolanach, młode dziewczyny o oczach jak czarne diamenty. Sąsiedzi, których nigdy nie spotkał. Błotniste uliczki, dąbrowski rynek otoczony parterowymi domkami – czasem poznawał te miejsca, a czasem nie, jakby one też zniknęły wraz z ich mieszkańcami. Przekopywał żydowskie fora gromadzące potomków emigrantów z Dąbrowy w poszukiwaniu okruchów wspomnień, które mógłby podzielić, ścieżek, które mogłyby być jego własnymi.

      Trafił do archiwum instytutu Yad Vashem. Musiał się zorientować, jak się po nim poruszać, jak przeszukiwać kolekcje, jak znaleźć w nich materiały w języku polskim – zeskanowane pożółkłe kartki maszynopisów czy pisane odświętnym, odręcznym pismem wyznania. Świadectwa grozy, rozpaczy i smutku dyktowane nieczułej taśmie, maszynie do pisania, nieporadne, bo próbujące w słowach wyrazić niewyrażalne. Jeszcze kilka znikających zdjęć, spojrzeń głębokich jak studnie. Pocztówka z synagogą.

      W pewnym momencie zorientował się, że wszystko robi źle. Że nie może jej znaleźć, bo nawet jej nazwa rozpłynęła się i zniknęła jak język jidysz, w którym brzmiała: „Dombrowa”. To jej szukał, miasteczka tej drugiej połowy. „Dombrowa” – jak dom, pomyślał. Dom, którego już nie ma.

      A ten dom? Czy jego też już nie ma, czy on też – jak synagoga na Rynku – stał się pięknie odremontowaną, pustą skorupą z dziurą po piecu, w którego miejsce Bella wstawiła kuchenkę indukcyjną? Dom bez serca, za to z ogrzewaniem podłogowym?

      Nagle poczuł wściekłość, pchnął szklankę, która rozbiła się na kafelkach. Walnął pięścią w stół, aż zabolało. Zamarł w pół gestu.

      Dokładnie tak robił dziadek, gdy coś go zdenerwowało, gdy ktoś przerwał mu oglądanie Dziennika Telewizyjnego albo wszedł w słowo, kiedy coś mówił. I wtedy wszyscy zamierali jak on teraz. Babcia przestawała gderać i chyłkiem uciekała do garów. Wujek Marian chował się za „Przegląd Sportowy”, unikając przekrwionego wzroku dziadka, w którym dobrotliwe iskierki nagle zmieniały się w błyskawice. Ciotka Wera nagle miała coś pilnego do załatwienia


Скачать книгу