Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу

      Patrzył na sad, na rozgrzebany wykop, na samotną kępę drzew na horyzoncie i pomyślał, że może właśnie to było mu potrzebne, niczym siarczysty policzek. Poczuł w ustach własną krew, palące pieczenie skóry, strzał adrenaliny w żyłach. Może aby znowu móc, musiał złożyć ofiarę z tego, co miał najcenniejszego. Zaciągnął się głęboko, do bólu, czując, jak ożywcza trucizna wypełnia mu płuca. Wypuścił dym.

      Znowu chciało mu się pisać.

      *

      Prokurator Judyta Franz obserwowała znad okularów podkomisarza Mariusza Kaługę. Zadzwoniła do niego o czternastej piętnaście, żeby stawił się natychmiast. Była piętnasta dziesięć, przemierzenie Dąbrowy Tarnowskiej zajęło mu niemal godzinę. Przynajmniej nie próbował się tłumaczyć, że utknął w korkach. Ubrany był po cywilnemu, w koszulkę polo z logotypem popularnej stacji benzynowej. Rosły policjant stał w drzwiach i rozglądał się za krzesłem, na którym mógłby usiąść.

      Prokurator Franz nie zamierzała wskazywać mu krzesła. Przed sobą trzymała protokół sekcji zwłok Władysława Wężyka, przeprowadzonej rano w krakowskim Zakładzie Medycyny Sądowej. Sekcji, przy której była obecna osobiście – również osobiście towarzyszyła transportowi ciała do Krakowa i zamierzała osobiście wyjaśnić sprawę tej śmierci.

      – Od ilu lat nosi pan mundur?

      Kaługa nabrał powietrza i wypuścił je, gdy się zorientował, że to było pytanie retoryczne.

      – Jak pan sądzi, po co przewidziano procedury na okoliczność ujawnienia zwłok? Z tamtych czynności mogłabym zrobić panu zarzut, panie podkomisarzu.

      Znała takich jak on. Trójkowi uczniowie, równe chłopaki, dobre z wuefu. Świetnie wypisują mandaty i czasem nawet złapią złodzieja. Gorzej, gdy trzeba pomyśleć. Myślenie zwykle oznacza kłopoty, nadgodziny, papierkową robotę, więc należało ograniczyć je do minimum.

      Policjant wyciągnął dłonie przed siebie.

      – Ja rozumiem, pani prokurator – zaczął – że procedury są dla was najważniejsze. Ale to był swój człowiek. Wiadomo, że wypadek, więc po co jeszcze przysparzać cierpienia rodzinie? Niech się pożegnają z bliskim, nie ma potrzeby wozić trupa tam i z powrotem. Życia mu to nie przywróci, a my żeśmy od razu podjęli czynności mające na celu ustalenie sprawcy wypadku, bo przecież wiadomo...

      – Wiadomo? – przerwała mu. Tu go miała.

      Zamilkł z otwartymi ustami.

      Plikiem wydruków uderzyła o blat biurka.

      – Czytam tu, że obrażenia powstałe od najechania na klatkę piersiową przez koło samochodu nie mają charakteru zażyciowego – oznajmiła. – Biegli stwierdzili brak podbiegnięć krwawych w tkankach sąsiadujących z miejscami złamań kości. Rozumie pan, co to znaczy?

      Skulił ramiona.

      – To znaczy, panie podkomisarzu, że gdy Władysław Wężyk został przejechany, jego serce nie tłoczyło krwi do tkanek. – Podniosła głos. – Że już wtedy nie żył. Czytam też, że rozległe obrażenia koncentrujące się w obrębie głowy i twarzy mają charakter typowy dla pobicia. Że na grzbietach rąk i przedramionach zmarłego znajdują się świeże obrażenia obronne. Czytam wreszcie, że na wewnętrznej stronie ramion Władysława Wężyka biegły medyk sądowy potwierdził obecność charakterystycznych plackowatych podbiegnięć krwawych mogących powstać od nacisku palców przytrzymującej go osoby. Rozumie pan, co to znaczy?

      Kaługa otworzył usta.

      – To znaczy – nie pozwoliła mu się odezwać i uniosła się z krzesła, opierając się na kłykciach o biurko – że Władysław Wężyk został ciężko pobity, że ktoś przytrzymywał go za ramiona, gdy ktoś inny tłukł go po twarzy, choć ten próbował się zasłaniać rękami. W protokole sekcji czytam też, że bezpośrednią przyczyną śmierci był krwotok śródmózgowy spowodowany obrażeniami głowy i że ślady na kościach płaskich czaszki wskazują na użycie tępego narzędzia. To znaczy, panie podkomisarzu, że nie mamy tu sprawy o spowodowanie wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym, tylko o pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Co najmniej. – Usiadła. – To znaczy również, że ktoś chciał potem upozorować wypadek, przejeżdżając po trupie.

      Policjant zrobił się popielaty na twarzy.

      – Jezus Maria – wyszeptał. – Władka zamordowali? – Przygryzł wargę. – Ja nie wiem, co mam powiedzieć, my żeśmy założyli, że to był wypadek, bo przecież u nas się takie rzeczy nie dzieją! Ja żem myślał, że to znajomy i co jego rodzina czuje. My żeśmy się z Władkiem znali od wieków, ja wiem, to straszny błąd, ale on ma, miał żonę, syna młodego... Chciałem im oszczędzić i znajomego po ludzku potraktować, a nie jak... – Zająknął się. – Pani rozumie?

      – Błąd – powtórzyła za nim beznamiętnie. – Pana humanitarne odruchy omal nie doprowadziły do tego, że mistyfikacja się udała.

      – Ja żem tylko chciał, żeby Władek...

      – Zwłoki – przerwała mu zimno. – Nie żaden Władek. Zwłoki.

      – Ja przepraszam, pani prokurator. – Schylił głowę jak uczniak. – Zrobię wszystko, żeby to naprawić.

      – Miał pan swoją szansę, żeby się wykazać. – Prokurator Franz sięgnęła po leżący na skraju biurka plik kartek. – Teraz ze względu na ciężar popełnionych czynów sprawą zajmie się komenda wojewódzka, więc może pan to zabrać. – Podała mu papiery. – Pospieszył się pan z planem śledztwa, zwłaszcza że nie ma tu nic więcej niż odkrywcza hipoteza na temat nieznanego sprawcy poruszającego się samochodem ciężarowym, który zbiegł z miejsca wypadku. I tak nie mogłabym tego zaakceptować.

      Rozłożyła przed sobą protokół, dając do zrozumienia, że audiencja u prokurator Prokuratury Rejonowej w Dąbrowie Tarnowskiej dobiegła końca. Policjant wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Ale nie zaszczyciła go spojrzeniem.

      – Jezus Maria... – szepnął podkomisarz Kaługa i bezszelestnie wyszedł.

alef

      ROZDZIAŁ 4

      Bastian popatrzył na telefon.

      Po burzy zrobiło się cicho. Za cicho. Stan ten przerywały raz po raz najazdy kawalerii z prokuratorem Kogutem na czele. Najpierw urzędnik przyjechał w asyście radiowozu i białej furgonetki z napisem „Specjalistyczne Usługi Georadarem »Ziemowid«”. Podczas gdy geofizycy systematycznie przemierzali sad i pas łąki między drzewami owocowymi a podwórzem, prokurator beształ Bastiana za nocne wykopki.

      – Mógłbym zrobić panu z tego zarzut – sarkał. – Dziennikarze, psiakrew. Wam się wydaje, że jesteście od poprawiania po policji. Ale pan to przesadził.

      Georadar wykrył dwa miejsca, gdzie gleba była nienaturalnie wzruszona – oba blisko siebie i płytko pod powierzchnią gruntu. Bastian czekał, aż policyjni technicy odsłonią warstwy ziemi, i krew mu zlodowaciała, gdy wyłoniły się spod niej kolejne kości. Ale to były psy. Większy i mniejszy. Technicy spakowali je do takich samych niebieskich worków jak poprzednio.

      Później przyjechali archeolodzy i dla pewności wygrzebali jeszcze dwa sondujące przekopy. Nie znaleźli niczego, za to uszkodzili korzenie dwóch drzew w sadzie dziadka. Bastian miał dość.

      Ale gdy po kilku takich dniach geofizycy, archeolodzy, technicy, prokurator i mundurowi zwinęli się na dobre, cisza okazała się gorsza. Dziura w ziemi ziała pustką, a on został sam z upiorem.

      Na całe szczęście przyjechała


Скачать книгу