Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
To dobrze wróżyło. Może nie zwali mu się na głowę akurat teraz, kiedy potrzebował spokoju.

      Zrobił sobie trzecią kawę i usiadł do komputera. Zdeterminowany, skupiony, jak kiedyś. Palce dobrze znały drogę przez klawisze.

      Gdy Wiolka przyjrzała się jej z bliska, dziewczyna przestała jej się kojarzyć z redaktorką parafialnej gazetki. Miała na sobie luźny żakiet, a na nogach prawdziwe conversy. Efekt psuły tylko nieco zbyt szerokie biodra. Mogła być koło trzydziestki, była od dziennikarki o głowę wyższa, miała luźno rozpuszczone pszennego koloru włosy i szeroką twarz o wydatnej żuchwie i pełnych wargach.

      Mówiła biegłą angielszczyzną z dobrym akcentem. Młodzi Izraelczycy słuchali z poważnymi minami, że za pomoc w przetrwaniu Holokaustu stu pięćdziesięciu Żydom z miasta i trzydziestu z powiatu zapłaciły życiem sześćdziesiąt dwie osoby. Że ośmioro mieszkańców dąbrowskiego powiatu otrzymało tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. I o tym, że dziś w miejscu dawnej ruiny działa Ośrodek Spotkania Kultur, w którego działalność angażuje się lokalna społeczność, a młodzież z tutejszego liceum organizuje uroczystości upamiętniające dąbrowskich Żydów i dba o kirkut. Zakończyła słowami o trudnej przeszłości i lepszej polsko-żydowskiej przyszłości.

      Ta scena spodobała się Wiolce. Dziennikarka pomyślała, że może to nawet temat, przykład pozytywny. Po zamieszaniu z ustawą o IPN nikt tak nie pisał, wszyscy skupiali się na konflikcie.

      – To było bardzo przejmujące – zagaiła, podchodząc do kobiety, gdy młodzież ruszyła do autokaru. Ta obejrzała się na nią, zaskoczona. – Czy ja pani wczoraj nie widziałam na konferencji prasowej prokuratury?

      Blondynka przyjrzała się jej.

      – Jasne! Pani jest z Raportu Strzygonia! – wykrzyknęła, a Wiolka pokraśniała.

      – Wiola Kozyra. – Wyciągnęła rękę. – A pani z jakich mediów? Na długo w Dąbrowie? – dodała, patrząc na oddalającą się grupę.

      – Ależ ja jestem z Dąbrowy. – Kobieta speszyła się, ujmując dłoń Wiolki. – Próbujemy ze znajomymi robić lokalny portal, ale amatorsko. Obywatelsko – poprawiła się. – Jestem polonistką w liceum. I wolontariuszką tutaj. – Wskazała na synagogę. – Oprowadzam wycieczki. Cieszę się, że panią widzę! Wczoraj po konferencji żałowałam, że nie podeszłam, pomyślałam, że może opowiedziałabym pani o naszej działalności. Staramy się popularyzować, działać na rzecz dialogu kultur. A w ogóle nazywam się Dorota Seweryn – uzupełniła pospiesznie.

      – Piszecie w waszym portalu coś o sprawie tego zabójstwa? – spytała Wiolka, dialog kultur zostawiając sobie na później.

      – Myślałam o tym, żeby napisać wspomnienie – odparła ze smutkiem Dorota Seweryn. – Pan Władysław był swego czasu znaną postacią, ale potem pojawiły się te kontrowersje. Kiedyś chciał nam pomagać. – Nauczycielka próbowała powiedzieć wszystko naraz.

      Wiolka uśmiechnęła się, starając się kierować kąciki ust w dół. Bingo, pomyślała.

      – Czy można tu gdzieś coś zjeść i wypić drinka? – spytała.

      Niebo pąsowiało, podnosiła się mgła, jakby pola oddychały z ulgą po upalnym dniu. W trawach milkły koniki polne, a skrzypce przechodziły we władanie świerszczy. Pachniało ziemią, sianem. Bastianowi zdało się, że słyszy przeciągły brzęk krowiego łańcucha, wleczonego po podwórku przez bydlęta, które po całodziennym wypasie zmierzają do koryta z wodą. Dzwonienie emaliowanego wiadra o cembrowinę. Turkot kół wózka ze świeżo skoszoną trawą. Chrobot łyżki o dno garnka z tłuczonymi ziemniakami okraszonymi przysmażoną na smalcu cebulą. Zwyczajne dźwięki tej pory dnia w świecie, z którego sam się wypisał, a którego już nigdy nie będzie. Sam nie wiedział, dlaczego nagle zaczął dostrzegać takie rzeczy. Kiedyś zauważał tylko, że tu nie ma wideo i komputera, że jedzenie jest wiecznie mączno-ziemniaczane, a na podwórku zawsze można upieprzyć się czymś śmierdzącym.

      Zgasił papierosa. Wszedł z powrotem do domu, nie zamykając drzwi, i wrócił do pisania. Słowa, zdania, frazy tłoczyły mu się w głowie, wzbierały w gardle, pchały się pod stukające w klawisze palce.

      Słowa o fundamentach, pod którymi ukryła się najbardziej niespodziewana i... – skasował, poprawił. Im mniej przymiotników, tym mocniej. O fundamentach, pod którymi ukryła się głęboko zakopana przeszłość.

      Nigdy nie zadawałem tego pytania – pisał. – Nigdy nie przyszło mi ono nawet do głowy. Wiedziałem ze szkoły: byli, a teraz ich nie ma. Wiadomo: wojna, Niemcy. Ale nigdy się nie zastanawiałem, co dokładnie wydarzyło się pomiędzy tymi momentami. Pomiędzy „byli” a „nie ma”. I nie ja jeden. Nigdy o to nie pytaliśmy, radzi...

      Nie. Archaizmy dodają czasem tekstowi prestiżu, ale bez przesady. Skasował.

      ...zadowoleni z wersji wydarzeń, która pozwalała nam czuć się w miarę przyzwoicie.

      Sięgnął po kolejnego papierosa. Nikotyna tętniła mu we krwi, ale było mu z tym dobrze.

      Chociaż wiedzieliśmy, że to się stało na oczach naszych dziadków, woleliśmy nie pytać. A teraz, kiedy nie mam już kogo zapytać, kiedy oni odeszli wraz ze swoją pamięcią i swoim świadectwem...

      Zawahał się. Pompatycznie. Ale „świadectwo” to mocne słowo. Zostaje.

      ...i swoim świadectwem, mogę tylko przypuszczać. I mierzyć się z pytaniem:

      Uderzył w Enter. To musiało wybrzmieć w osobnym akapicie.

      Czy to są kości ofiary Judenjagd? Czy to dotyczy...

      Skasował, poprawił.

      ...dotyka także mnie? Co czuję...

      Zawiesił palce nad laptopem. Za wszelką cenę unikał słowa „czuć”, uważał je za dziennikarski odpowiednik lubrykantu. Ale nie tym razem, nie w tym tekście.

      Co czuję – kontynuował – odkrywając, że pod ziemią, po której zawsze stąpało się najpewniej, pod własnym siedliskiem, bezpiecznym azylem...

      Za dużo, coś trzeba będzie wyrzucić, pewnie „bezpieczny azyl”, bo to pleonazm. Ale to później, przy drugim czytaniu.

      ...ukryła się groza tak dosłowna, że patrzy mi pytająco w oczy.

      Na podjeździe koła zachrobotały na żwirze, trzasnęły drzwi auta. Poznał lekkie kroki Wiolki. Ścisnął nasadę nosa, czując, że skupienie rozpływa się jak ostrze lodowego sopla w dłoni.

      – Bastian, nie uwierzysz! – krzyknęła od progu. Zaklął bezgłośnie. – Czemu siedzisz przy otwartych drzwiach? Namierzyłam informatorkę w sprawie Wężyka.

      Usiadła obok niego. Pachniała kwiatowymi perfumami i dymem z pieca opalanego drewnem.

      – Wiesz, jaką tu mają świetną pizzerię? W życiu byś się nie spodziewał w takiej mieścinie. No więc ona jest polonistką, próbuje robić lokalny portal, ale to amatorszczyzna, za to dziewczyna ma obiecującą wiedzę. W ogóle tą śmiercią strasznie się przejmuje pół Dąbrowy.

      Trzasnął dłonią w blat. Wzdrygnęła się.

      – Świetnie, naprawdę spoko – syknął. – Napisz, że nie milkną echa.

      Otworzyła usta.

      – O co ci chodzi?

      – O to, że tym tematem przejmie się pół Dąbrowy. Rozumiesz?

      Nie odpowiedziała. Skuliła się nad stołem.

      – Ja tu piszę o rzeczach, które dotyczą wszystkich w całym cholernym kraju, chociaż jeszcze o tym


Скачать книгу