Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
z tego korzyści, a ryzykuje cała gromada. Z punktu widzenia zbiorowości było to dla nich nie fair. Inna sprawa, że żandarmeria na wieś docierała nieczęsto, chyba że dostała donos. A kto donosił, jeśli nie sąsiedzi? Chodziło też o zysk, bo Niemcy oprócz kar stosowali także nagrody. Czasem to był cukier, wódka, a czasem ubranie po trupie. No i powszechnie wierzono, że ukrywający się Żydzi mają przy sobie dolary, złoto. A skoro Żyd i tak był cywilnie martwy, to majątek Żyda należał w zasadzie do nikogo. Do tego wojna, znieczulica. Ludzie wracali do najpierwotniejszych podziałów na swoich i obcych. A Niemcy sączyli swoją antysemicką propagandę. Nie pytaj mnie o odpowiedzi. – Wykładowa poza się załamała. Anka ciężko westchnęła. – Mogę ci opowiedzieć co, bo czytałam historyczne opracowania. Ale jak i dlaczego... I teraz Bastian boi się, że jego rodzina też...

      Telefon nagle ożył na stole, wyświetlając na ekranie zdjęcie twarzy o dziecięcych rysach, z uśmiechem od ucha do ucha, z grzywką i dołeczkami. Gerard wstał i zebrał talerze.

      – Pogadaj z nim. – Pocałował ją w przedziałek. – Ja pozmywam.

      *

      Dawid wyszedł ze sklepu Frykas i odkręcił butelkę coli zero. Czatowali pod posesją Bastiana Strzygonia, aż pogasły światła. Reporter spróbował po ciemku sforsować ogrodzenie, ale tylko potłukł sobie tyłek. A w hotelu się nie wyspał.

      Że też znowu musiał trafić na Strzygonia. A obiecywał sobie, że nigdy więcej tego typa. Facet jest nie z tej epoki. Nie rozumie, że świat się zmienił, więc zmienić się muszą też media. Że nie da się pieścić miesiącami z jednym materiałem. Że ludzie nie lubią monokultury, że trzeba szukać nowych tematów i im je dawać, dawać, dawać. Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno był z niego niezły młody pistolet, jak o nim mówili. Szybko zdziadział. Nabawił się skrupułów, a to choroba kwalifikująca dziennikarza do wcześniejszej emerytury. Szkoda też, że na odchodne Dawid nazwał Bastiana „pieprzonym, wypalonym dinozaurem”. Może gdyby nie to, Bastian nie wyrzuciłby go z podwórka.

      – Dobra, zwijamy kramik i spadamy z tej dziury gdzieś, gdzie dla odmiany coś się dzieje – mruknął do kamerzysty, który zmaterializował się koło niego z paczką wafli ryżowych.

      – Czekaj. – Kamerzysta zamarł z waflem w ustach i kiwnął głową w stronę synagogi. Zbierali się tam ludzie.

      Wolontariuszka, z którą wczoraj rozmawiali, krążyła z telefonem przy uchu. Ktoś robił zdjęcia komórką. Od strony komendy zbliżało się dwóch policjantów.

      – Łap kamerę i wracamy do gry – rzucił Dawid i ruszył w stronę zbiegowiska.

      Wolontariuszka zobaczyła dziennikarza i zbladła. Sprawiała wrażenie, że wolałaby uciec. Ochroniarz na jego widok napiął ramiona, stanąwszy na szeroko rozstawionych nogach, jakby chciał bronić ściany za sobą, jakby próbował ją zasłonić. Z ruchu warg policjantów Dawid wyczytał przekleństwo.

      Już stąd było widać – wielkie, czerwone, koślawe niczym dziecięce litery, które na kremowej elewacji bożnicy wyglądały jak świeże sznyty na białej skórze.

      „Krew jego na was i na dzieci wasze”.

      *

      – W trybie natychmiastowym podjęliśmy działania mające na celu wykrycie sprawcy lub sprawców odpowiedzialnych za zniszczenie mienia... – dukał do kamery podkomisarz Mariusz Kaługa.

      – ...i szerzenie mowy nienawiści – dopowiedział Dawid. Oko kamery rejestrowało, jak podkomisarz przełyka ślinę. – Na tle religijnym.

      Na parkingu zebrali się pracownicy komendy, obserwujący, jak Kaługa przestępuje z nogi na nogę. Ubrany był tak przepisowo, jak gdyby wizytował ich wiceminister spraw wewnętrznych. Wyprężony, przystojny, mówił starannie, wciągając brzuch i wypinając szeroką klatę.

      Za ogrodzeniem synagogi kręcili się policjant z psem tropiącym i technicy w kamizelkach odblaskowych. Jeden zdrapywał do woreczka foliowego próbkę farby, drugi podążał za psem. Brama Ośrodka Spotkania Kultur zagrodzona była policyjną taśmą.

      – To cytat z Ewangelii – chrząknął policjant. – Chciałbym zwrócić uwagę, że w Dąbrowie nie dochodzi do antysemickich wybryków, nie mamy tutaj grup radykalnych, w mieście prężnie działa Ośrodek Spotkania Kultur, odwiedza nas młodzież z Izraela i nigdy nie było żadnych...

      Nie dokończył, bo kątem oka zauważył zamieszanie. Dziennikarz zmełł w ustach przekleństwo i podążył za jego wzrokiem. Nie ma jak bohater drugiego planu przy wejściu na żywo. Zwrócił się do kamery i nabrał powietrza, żeby zacząć coś szyć, aż sytuacja się uspokoi. Nie zdążył.

      – Przepuśćcie mnie! – odezwał się piskliwy kobiecy głos.

      – Proszę poczekać, pani Wężykowa, teraz telewizja, kręcą... – Jakaś policjantka próbowała uciszyć pięćdziesięcioletnią ubraną na czarno kobietę z reklamówką, z której wystawała wiązanka goździków. Kobieta miała podkrążone oczy, usta drżały jej ze zdenerwowania.

      – Nawet po śmierci człowiekowi spokoju nie dadzą! Zamordowali! Przejechali samochodem! A teraz jeszcze to! – denerwowała się Wężykowa. – Co mnie obchodzi telewizja, sprofanowano grób mojego męża! Czerwoną farbą!

      Dawidowi krew zaszumiała w głowie. Dał znak kamerzyście i rzucił się z mikrofonem do kobiety.

      – Proszę pani, co się stało? – zwrócił się do niej z zatroskaną miną, ale na tyle głośno, żeby przejąć inicjatywę. – Porozmawiajmy z tą mieszkanką Dąbrowy Tarnowskiej, bo wszystko wskazuje na to, że ciągle pojawiają się nowe wątki – powiedział do obiektywu. Kobieta poprawiła siwiejące włosy, umilkła. – Sprofanowano? Czyli do czego konkretnie doszło?

      – Do tego! – Kobieta wyjęła z kieszeni telefon i podsunęła mu pod nos.

      – Jasna cholera – mruknął Mariusz Kaługa, gdy razem z dziennikarzem nachylili się nad ekranem.

      – Pokażmy widzom – zakomenderował reporter. Kamerzysta przepchnął się przed policjanta i wyostrzył obraz.

      Widzowie porannego pasma zobaczyli to, co przed chwilą Kaługa, a pasek zmieniał właśnie kolor na żółty. Na grobie Władysława Wężyka czerwona farba zakrzepła niczym krew, długimi jęzorami. Rozrzucone wieńce leżały dookoła. Szare lastryko znaczyła wielka czerwona gwiazda Dawida. Na szubienicy.

      – Zbezczeszczono grób ofiary niedawnego zabójstwa. Może pan skomentować, czy ma ono jakiś związek z eskalacją antysemickich nastrojów, jakiej świadkiem stała się Dąbrowa Tarnowska ostatnimi czasy? – zapytał z profesjonalnym oburzeniem Dawid, odwracając się do policjanta.

      – W Dąbrowie nie doszło do żadnej eskalacji antysemickich nastrojów. W naszym mieście nie ma przyzwolenia na tego rodzaju zachowania. To działanie wymierzone w dobro całej wspólnoty. Ktokolwiek jest odpowiedzialny za te incydenty, niech wie, że go znajdziemy.

      Dawid był zadowolony. Gliniarz przestał wreszcie gadać jak rzecznik prasowy. Rozszerzone nozdrza, ściągnięte brwi i odsłonięte zęby przywodziły na myśl psa gończego.

      – I ja osobiście tego dopilnuję. – Mariusz Kaługa intensywnie wpatrywał się w obiektyw.

      *

      Bastian siedział na schodach z laptopem na kolanach. Z puszki po gulaszu angielskim służącej za popielniczkę wyrastał kalafior petów. Przed momentem zadzwoniła Wiolka.

      – Włącz telewizor, właśnie w radiu mówili, że coś się dzieje w Dąbrowie! – przekrzykiwała silnik przez zestaw głośnomówiący. – Ja już tam pędzę, jestem przy zjeździe w Mościcach, pojadę prosto pod synagogę.

      Oglądał,


Скачать книгу