Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн книгу.

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
że stępiła mu słuch? Najpierw pojawiają się żydowskie kości. Potem w tym samym małym i sennym miasteczku pojawia się nagle trup, w dodatku okazuje się, że to mord upozorowany na wypadek. A on uznał, że to zbieg okoliczności?

      „Co się z tobą stało, Bastian?”, brzmiało mu w uszach.

      W powtórce wracał najazd na sfatygowanego smartfona ze zdjęciem świeżego grobu Władysława Wężyka pomazanego czerwoną farbą. Jeśli miał jeszcze wątpliwości, czy hipoteza Anki wiążąca kości z jego sadu z Judenjagd jest słuszna, to właśnie się one rozwiewały.

      Coś miękkiego pacnęło tuż obok. Jakaś lepka substancja chlapnęła mu na goleń. Rozejrzał się zdezorientowany. Ze schodów ściekał sok z pomidora. Dostrzegł ruch przy bramce. Odstawił laptopa, zerwał się i podbiegł do ogrodzenia. Mostkiem w stronę ulicy, ku odstawionemu tam rowerowi, odchodził chudy mężczyzna koło sześćdziesiątki z reklamówką w ręce.

      – Ej! – wrzasnął Bastian. Tamten zatrzymał się i odwrócił, ściskając ucho reklamówki. To był sąsiad z przeciwnej strony ulicy. Patrzył teraz na niego wyzywająco. – Ty żeś to rzucił? – krzyknął dziennikarz, ważąc w dłoni resztki pomidora.

      Porwał je ze schodów, żeby cisnąć nimi w napastnika. Ale zatrzymał się, zaskoczony brzmieniem własnego głosu. Gdyby ktoś go zapytał, jak ludzie tu mówią, nie potrafiłby tego opisać, upierałby się, że tu nie ma dialektu. Zdumiało go echo własnego zaśpiewu, idącej w górę melodii, w którą rozciągnęła się ostatnia, mocno zaakcentowana sylaba, wydobytej z jakichś zakurzonych pokładów pamięci. Mężczyzna z pochyloną naprzód głową ruszył ku niemu.

      – A tak, ja! – wycedził. – Za to, żeś morderców z nas zrobił! We wojnę Żydów zabijali Niemcy, a Polacy ratowali! A wy, media, to już nie macie o czym pisać? Tylko jątrzyć i oczerniać!? – krzyczał, celując w niego palcem. – A ty co możesz o wojnie wiedzieć, szczyl taki? I hipokryta fałszywy! – Wziął oddech. – Przecież my z ulicy wszyscy widzieli, jak żeś tam po nocy kopał! Pewno za żydoskim złotem!

      Bastiana zamurowało. Zamachał rękami, próbując coś powiedzieć.

      – A skąd wy niby mieli na takie remonty? Że karingtona se budują z basenem w miejsce dziadowej bidy? Cóżeście w tym domu znaleźli? A jak żeście znaleźli, to znaczy, że wy tacy sami jak ci mordercy, o których piszesz. – Potrząsnął kułakiem. – Stary Świątek to się w grobie przewraca. – Splunął na ziemię.

      Odwrócił się, wsiadł na rower i ruszył, zostawiając ogłuszonego Bastiana pod bramką.

      Telefon zadzwonił melodyjką z Domowego przedszkola. Ustawiła taką, bo Bastian traktował ją jak przedszkolaka. I przypomniała sobie, jakiego dzwonka używał on sam w czasach „Flesza”.

      Stała między rzędami grobów – tych starszych, z przybrudzonego lastryko, i tych najnowszych, lśniących czarnym granitem jak karoseria mercedesa. W poszerzonej części dąbrowskiego cmentarza nie rosły jeszcze drzewa, a ziemia nie zdążyła stwardnieć, przez co Wiolka miała wrażenie, jakby stała na placu budowy. Wraz z grupką gapiów przyglądała się, jak w miejsce ekipy policyjnej, która zbadała każdy skrawek nagrobka Władysława Wężyka, wkroczyli pracownicy firmy kamieniarskiej ze szczotkami.

      – Cześć, dzięki, że oddzwaniasz. – Dziennikarka odebrała dyskretnie, przysłaniając telefon dłonią. – Dzwoniłam, bo wspomniałaś, że Wężyk chciał wam pomagać przy synagodze, tak? – spytała półszeptem Doroty Seweryn. Gwiazda Dawida znikała powoli z płyty grobowej. – Nie? – zdziwiła ją odpowiedź.

      Słuchała.

      – A możesz zapytać w synagodze, przepraszam, w Ośrodku Spotkania Kultur, czy ktoś by ze mną o tym nie pogadał? Z nami – poprawiła się, gdy usłyszała krótki sygnał w słuchawce i rzuciwszy okiem na wyświetlacz, zobaczyła połączenie oczekujące od Bastiana.

      Miotał się po podwórzu. Telefon Wiolki wciąż był zajęty. Anka też nie odbierała. Wcześniej przysłała SMS-a, że jedzie, pewnie nie może odebrać na motorze. Oto dwie kobiety cwałują mu na ratunek, parsknął.

      Na podjeździe zawarczał silnik. Zobaczył czerwone auto, ale to nie było punto Wiolki. Trzasnęły drzwi, skrzypnęła bramka. Na podwórze wkroczył Bogdan. Dziennikarz przewrócił oczami. Jeszcze mu brakuje zjazdu rodzinnego.

      – Niech zgadnę – odezwał się do kuzyna. – Chcesz mi powiedzieć, że niesprawiedliwie was opisałem, bo we wojnę Polacy pomagali Żydom, tak? Ja tylko chciałem dać wyraz...

      Ale Bogdan nie zamierzał niczego mówić. Spojrzał w twarz niższemu o głowę Bastianowi. Miał w oczach coś czułego, jak starszy brat. Zacisnął usta w wąską kreskę.

      I zdzielił dziennikarza pięścią w szczękę.

      Podwórko huknęło zaskoczonego Bastiana w plecy, wybijając mu powietrze z płuc. Pociemniało mu w oczach, skulił się i niezgrabnie dźwignął na kolana. Pulsujący ból w szczęce powoli do niego docierał i rozlewał się po twarzy. Rozbłyski przed oczami przygasły. Otarł przedramieniem usta, rozmazując krew z rozciętej wargi. Wstał chwiejnie. Zobaczył kuzyna, który odwrócił się i odchodził.

      – Boguś... – sapnął. – Ale gdzie idziesz?

      I runął na niego bykiem. Dziennikarz był drobnej postury, ale impet zrobił swoje. Bastian złapał Bogdana wpół, pchnął, przewrócił, przygwoździł do ziemi. „Szczyl, hipokryta fałszywy”, dzwoniło mu w uszach. Facet plujący mu pod nogi, własny kuzyn walący go w zęby. Wiolka mająca rację. Bella mająca go w dupie. Czaszka w wykopie pod basen. Oblężenie we własnym domu. A nie, właśnie, że nie własnym. Zamachnął się, zdzielił próbującego mu się wyślizgnąć Bogdana w zęby. Raz a porządnie. I odskoczył, rozcierając kłykcie. Kuzyn też się podniósł. Splunął. Błyszczały mu oczy.

      – Przestańcie natychmiast, chłopcy! Ale już!

      Dźwięczny alt zabrzmiał nad podwórzem. Obaj zareagowali instynktownie, gombrowiczowsko, prostując się i odwracając w stronę, z której dobiegał głos.

      Sam się o to prosiłeś, miał zamiar powiedzieć Bastian, kątem oka patrząc na kuzyna.

      – Ty żeś zaczął – stwierdził.

      Trzasnęły drzwi po stronie pasażera. Patrzyła na nich groźnie, jak zawsze dostojna, i tylko dużo głębsze zmarszczki i przygarbiona, wiotka sylwetka zdradzały, ile już czasu minęło, odkąd widział ją ostatni raz. Odkąd ostatni raz ochrzaniała go za podwórkową bójkę. Ciotka Wera.

      Usiedli we dwoje w kuchni. Kuzyn, naburmuszony i opuchnięty, zamknął się w aucie. Bastian przyciskał sobie do twarzy woreczek z lodem. Ciotka rozejrzała się po pomieszczeniu, z niezadowoleniem pokręciła głową i przestawiła krzesło do pustego teraz kąta. Tam gdzie siadywała zawsze. Kiedyś.

      – Dobrze, miejmy to za sobą. Byłem niesprawiedliwy, splamiłem honor rodziny i jak wy się teraz ludziom pokażecie, tak? – warknął. – O czymś zapomniałem? Aha, piorę publicznie rodzinne brudy. Tylko że ja nawet nie wiem, czy to są rodzinne brudy i co to za brudy, bo nikt mi nigdy nie powiedział, że w ogóle są tu jakieś brudy. I co miałem zrobić?! Co zrobić z...

      Urwał, bo spojrzał na ciotkę. Nie marszczyła czoła, nie miotała wzrokiem gromów ani nie patrzyła z wyrzutem, tak jak tylko ona potrafiła. Spoglądała na niego z troską.

      – Co się z tobą stało, Bastian? – zapytała.

      Nabrał powietrza. Zacisnął powieki. Odetchnął. Szczęka paliła go jak jasna cholera.

      – Boję się – odparł cicho. – Miało tu być tak jak zawsze. Bezpiecznie. A teraz... nie mam pojęcia, co się tu dzieje...


Скачать книгу