Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski

Читать онлайн книгу.

Głębia. Powrót. tom 2 - Marcin Podlewski


Скачать книгу
jest to tylko polityczny wymysł i międzysystemowa hucpa. Kabaret, w którym zginął właśnie kolejny, niewinny aktor.

      Niepotrzebnie zaprzątam sobie tym głowę, pomyślał i przyspieszył kroku, kierując się w stronę głównego wejścia do hali recepcyjnej, pełnej komputerowych konsoli. To tu załatwiano sprawy transportowe – resztą zajmowały się personale, wysyłając dane identyfikacyjne każdego z gości do Serca stacji. Wojskowa technologia pobierania informacji... Everett uśmiechnął się z przekąsem. Czy Federacja naprawdę wierzy, że nikt nie rozpozna zmilitaryzowanej stacji?

      To zresztą nieistotne, stwierdził. Może i lepiej, że jest tu jakaś rozsądna inwigilacja. W zasadzie to ostatni tak cywilizowany sektor, na który się natkniemy. Jeszcze jedna synchronizacja z siłami Ligi, które dolecą ze swojego Obrębu, i zapewne ostatnia seria skoków – wprost do punktu, o którym poinformuje nas niebawem ten cały... Dinge. Choć może zrobi to Hacks. Wolałbym, żeby był to Hacks, uznał. Jest nieprzyjemny, ale nie budzi we mnie takiego... niepokoju.

      To zresztą mało istotne. Mam na głowie inne problemy. Najwyższy czas, żeby dopracować plan. Pomyślmy zatem...

      W pierwotnej wersji, tuż przed przejęciem Grunwalda, Stone miał zamiar wprowadzić zamieszanie za pomocą dyskretnej plotki na temat sprzecznych z misją planów Państwa. Powinna w tym pomóc drobna awaria, spowodowana przez uprzednio opłaconego człowieka, jednego z personelu „Diviny”. Oczywiście najkorzystniej byłoby zniszczyć „Wstążkę” samemu, ale tu sekretarzowi brakowało możliwości. Zakładał, że nawet kapitan Locartus nie wykonałaby takiego rozkazu. Gdyby wywołanie zamieszania nie wyszło, w ostateczności pozostawało zabicie Huba. Stone zakładał, że opłacony człowiek zgodzi się i na to, rzecz jasna za odpowiednią sumę.

      Niestety, niespodziewana śmierć Kovala zmieniła wszystko. Na co mogła mu się teraz przydać? Rozwiązanie wydawało się proste: informację o niej trzeba będzie wyciągnąć z rękawa w decydującej chwili, sugerując, że odpowiedzialny jest za nią ktoś z Triumwiratu. Może wtedy skoczą sobie do gardeł? Sekretarz pragnął rozwiązać to subtelniej, ale skoro okazja sama weszła mu w ręce, byłoby głupotą z niej nie skorzystać. Najlepiej dołączyć ją do pierwotnego planu. Tak, uznał Stone. To może się udać. A przynajmniej: powinno.

      Rozmyślając i przechodząc machinalnie przez korytarze, sale i odnogi, Everett zauważył, że się zgubił, dopiero po jakimś czasie. Pięknie, pomyślał, wyciągając personal i ściągając mapkę z podpiętych pod stację fragmentów Strumienia. Stary, a głupi.

      Okazało się, że miał więcej szczęścia niż rozumu. Mapka wskazywała, że będzie musiał cofnąć się tylko do promenady i skorzystać z windy, by dojść do hal rozrywkowych. Kto wie: może znajdzie nawet Sode’a, Hacksa i tę piersiastą pilotkę?

      Niestety, niespełna minutę później zamiast na Dominique Le Bouclier natknął się na zabójcę.

      Zasłonięta kamuflującym holo, stojąca w przejściu postać wyglądała jak rozedrgany, niewyraźny cień postrzępionych animacji. Strzeliła raz, ale celnie: laserowy, cichy promień trafił Everetta prosto w brzuch.

      Sekretarz krzyknął i cofnął się od wstrząsu – zamontowany pod kombinezonem na polecenie Anabelle Locartus mikrogenerator pola magnetycznego przyjął skupione światło i oddał je w postaci energii, która odbiła się w kierunku napastnika. Trafiona wyładowaniem animacja zatrzęsła się, ale nie zgasła.

      – Nie ruszaj się – usłyszał Stone. Głos był ciężki i zmodulowany, jakby wydobywał się przez komputerowy głośnik. – Zrobię to szybko.

      Ale Everett nie zamierzał czekać. Zerwał się i zaczął biec w kierunku drugiego wyjścia z korytarza. Miał może dwie sekundy i wiedział, że nie zdąży.

      W chwili, gdy był już pewny, że nie uniknie śmierci, otworzyły się drzwi i w przejściu pojawili się ludzie. Sekretarz wepchnął się pomiędzy nich, nie zwracając uwagi na pełne oburzenia głosy. Przerażenie dodało mu sił i energii: przedarł się do następnego segmentu i biegł teraz niczym sportowiec w kierunku głównej promenady.

      Odprowadzały go krzyki potrącanych przechodniów i jedno, siarczyste przekleństwo niedoszłego mordercy.

      Władza tak jak narkotyk

       Władza to wielka siła

       Rodzi miłość i lęk

       Czasami też zabija

       Obiecuje tak wiele

       W słowa prawdę owija

       Gdy uklękniesz dłoń poda

       Lecz umie też zabijać

      Closterkeller, bardowie okresu ET

      

      Wciąż nie jestem pewny – zastrzegł Młodszy Radca Klanu Naukowego Yberius Matimus. – Jeśli Zjednoczenie się dowie...

      – Nie może – uspokoiła go siedząca naprzeciwko kobieta, z twarzą skrytą pod szerokim kapturem mieniącym się szarawo-fioletową barwą klanowego niekoloru. – Ten program, jak już ci wspominałam, jest tajny i finansowany z zewnętrznego źródła.

      – A znasz to źródło?

      – Nie interesuje mnie ono. – Uśmiechnęła się, nachyliła nad Yberiusem i położyła mu dłoń na kolanie. – Interesuje mnie to, by twoja kariera została umocowana na czymś konkretnym, kochanie. Dlatego zaangażujesz się osobiście w ten projekt. Mam dość plotek o tym, że coś osiągnąłeś tylko dlatego, że chodzisz ze mną do łóżka.

      – Kariera, kariera... oczywiście... – wymamrotał do siebie Matimus. – Ile jeszcze?

      – Około pół błękitnej godziny – powiedziała kobieta, zabierając dłoń i zerkając przez mokrą szybę tepeka. – Tuż za Wierchem.

      – Nie sądzę...

      – Cicho bądź, Yb. – Jej głos stał się nagle zimny i Młodszy Radca umilkł, nerwowo oblizując wargi.

      Choć Matimus zbliżał się do błękitnej pięćdziesiątki, nadal nie potrafił w pełni przeciwstawić się swej kochance. Nie było się czego wstydzić: jej lodowaty ton potrafił ustawić do pionu niejednego oficjela w Zjednoczeniu.

      Tepek leciał nad czarną powierzchnią Karkomy – czwartej planety systemu Thosis, leżącego w IC 1257, gromadzie kulistej znajdującej się praktycznie poza Wypaloną Galaktyką – z drugiej strony jej Jądra: na odległym, galaktycznym południu Obrębu Państwa, w resztkach Ramienia Krzyża. Dokładna lokalizacja Thosis plasowała system jakieś osiemdziesiąt dwa tysiące lat świetlnych od Terry, w konstelacji Wężownika, a więc prawie pięćdziesiąt dziewięć tysięcy lat świetlnych od galaktycznego centrum.

      Ów odległy, zapomniany przez ludzi, Obcych i Maszyny układ nigdy nie został terraformowany, a za czasów Starego Imperium zamieszkiwała go co najwyżej garstka genotransformowanych pracowników Klanu Naukowego. Po dwóch wojnach – Kseno i Maszynowej – o systemie zapomniano. Pamiętano tylko o Bliźnie – jednej z największych dziur głębinowych Wypalonej Galaktyki, ciągnącej się od Thosis aż do leżącej w Ramieniu Węgielnicy gromady kulistej Lynga 7. W ten sposób dawna placówka badawcza stała się tranzytem upstrzonym setką boi lokacyjnych, a także zapomnianym i pustym reliktem Klanu, używanym co najwyżej do skoków w głąb Ramienia Krzyża.

      Albo tak przynajmniej uważało Zjednoczenie.

      – Jest – powiedziała wreszcie zakapturzona kobieta i Matimus uniósł wzrok, by dojrzeć majestatyczny Wierch: najwyższe wzniesienie na Karkomie, którego osmolony szczyt ocierał się o górną granicę toksycznej atmosfery.

      Tepek


Скачать книгу