Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski
Читать онлайн книгу.na Maszynę – dość przystojny.
– Petrov – chrząknęła Erin – wracasz na „Karmazyn”.
– O – zauważyła komputerowiec. – A to ci dopiero.
– Chcemy, żebyś porozmawiała z Anną – powiedziała Hakl. – Powiedz jej, że to nieporozumienie. Nie chcieliśmy, żeby do tego doszło. Spytaj, czy nasza umowa nadal obowiązuje. Dowiedz się, czego chce.
– Aha.
– Zrobisz to?
– Ta, jasne.
– Analiza głosu wykazuje, że komputerowiec Petrov nie mówi prawdy – wtrącił Jared. Dziewczyna odwróciła głowę.
– A ty co? – spytała, strzelając z gumowego balona. – Wspomagany? Masz PsychoCyfra w personalu?
– Owszem, ma – rzuciła szybko Erin.
– A to ci dopiero – powtórzyła dziewczyna, patrząc na Jareda przez ciemne szkła gogli. – Ja też mam drobne to i owo... moglibyśmy, no wiesz... wymienić się programami, rozumiesz. – Uśmiechnęła się, zadowolona z żartu. Ku zaskoczeniu Hakl Jared uśmiechnął się również.
– Tak – powiedział powoli. – Moglibyśmy.
– Posłuchaj, Petrov – przerwała im Erin. – Chcemy się z tego wyplątać. Nie masz ochoty, to nic nie mów, ale odsyłamy cię i tak. To gest naszej dobrej woli. Oddamy też pozostałych, jeśli zostawicie nas w spokoju. Ubierzemy ich w kombinezony próżniowe i wypuścimy przy boi lokacyjnej, tuż przed tym, jak pozwolicie nam skoczyć. W porządku?
Petrov wzruszyła ramionami.
– Wyprowadź ją, Jared – rozkazała Hakl. Zbrojeniowiec kiwnął głową i wyciągnął rękę, zamierzając ponownie złapać dziewczynę za ramię, ale Petrov ubiegła go i złapała Jareda za dłoń.
– Wolę za rączkę – oznajmiła. – To do rychłego, co nie?
– Taką mam nadzieję – powiedziała Erin. – Hub – dodała, kiedy Petrov zniknęła już z pola widzenia – jesteś gotowy?
– Jak zawsze, królowo.
– Monsieur?
– Idę do kontrolek na dolnym.
– Wise?
– Ustawiam lokalizację tej boi na twardo. Jest co prawda dla nas na razie martwa, ale mamy koordynaty w linii prostej.
– Petrov przekazana na „Karmazyn” – rzucił Jared, który powrócił do SN. – Powinna przejść przez śluzę za jakieś dwadzieścia sekund.
– Idź do zbrojeniówki – mruknęła Hakl, siadając w fotelu pierwszego pilota. – Przygotujcie się. Wszystko tak, jak ustalaliśmy.
Ale miało być zupełnie inaczej.
Po upływie piętnastu sekund głośnik na konsoli nawigacyjnej zatrzeszczał sygnałem nawiązywanego połączenia. Erin klepnęła odruchowo w przycisk i w SN rozległ się spokojny głos Anny.
– Włączcie holokontakt – powiedziała kapitan „Karmazyna”. – Prędziutko.
– Królowo? – zaczął Tansky.
– Przerywamy – poleciła Erin. – Musimy wiedzieć, czego chce.
– To nie jest najlepszy... – zaczął komputerowiec, ale Hakl klepnęła już odpowiedni przycisk i nad konsolą nawigacyjną ukazał się wyraźny duch Anny ze stojącą tuż obok Petrov.
– Rozkazy są takie – odezwała się kapitan „Karmazyna”. – Chcę Myrtona Grunwalda i resztę moich ludzi. I chcę ich natychmiast. To nienegocjowalne warunki.
– Zapłacimy – powiedziała szybko Erin, ale Anna pokręciła głową, nie dając jej dokończyć.
– W przypadku Grunwalda nie chodzi już o zapłatę. To kwestia renomy wykonywanego zawodu. Ułatwię wam zresztą decyzję. Petrov?
– Tak, pani kapitan? – spytało widmo komputerowiec.
– Włączaj.
– Tansky... – wyszeptała do Serca Erin, ale nie mieli szans, by zdążyć.
W chwili, gdy Hub zbliżył dłonie do klawiatury, podczepiony przez Petrov pod konsolę niewielki Elektromagnetyczny Przekaźnik Impulsowy oddał całą nagromadzoną w sobie energię, wysmażając skutecznie oprogramowanie nawigacyjne skokowca.
Usłyszeli jeszcze zaskoczony krzyk Wise i przekleństwo Huba. A potem wszystko zgasło.
– Koncentratory – wyjaśnił niezmiernie z siebie zadowolony Skye, ojciec projektu, prowadzący Yberiusa w głąb bazy tuż po tym, kiedy oficjalne powitanie Młodszego Radcy i jego towarzyszki dobiegło końca. – Rzecz jasna, sieciowe. Rzadko które odkrycia Zbioru mogą posiadać użyteczność praktyczną, zgodzi się pan? – spytał, wprowadzając odpowiedni kod do pulpitu drzwi. – Ale w tym konkretnym przypadku... Jeszcze chwileczkę... – mruknął. – I gotowe.
Otworzył drzwi.
– W zasadzie rozwiązanie jest nie tyle oczywiste, co proste – podjął, gdy oczom Matimusa ukazała się wielka sala z wiszącymi w pajęczynie sprzężeń ciałami. – Jak sam pan widzi, każdy z obiektów podłączony jest do drugiego portami dostępowymi. To oczywiście nic specjalnego – doprecyzował uczony, dotykając kolejnego pulpitu i zapalając światła. – Połączenia personalowe są czymś szeroko spotykanym. Tu jednak pracujemy nad czymś znacznie szerszym.
– To znaczy?
– Jak pan wie, technologia personali jest technologią ewolucyjną, czyli samoprogramową. Każdy personal jest indywidualny i posiada swój kod „genetyczny”, czy raczej „nanitowy”. Jego dane są nawet przekazywane w procesie zapłodnienia, tak by instalacja przeszła gładko i zawierała dane personalowe obojga rodziców. Dlatego też ingerencja w strukturę personali wychodząca poza podstawową opiekę programową jest zakazana.
– Z wyjątkiem tych tutaj – mruknął Yberius. Skye kiwnął ochoczo głową i stanął przy jednym z nagich, podpiętych pod pajęczynę kabli ciał.
– Zgadza się. Ale proszę zauważyć, że nie łamiemy prawa. Nie zachowujemy się także jak Stripsowie, ci obłąkani rzeźnicy. Poruszamy się tylko na granicy. To, jak sam pan widzi, klony. Oparte na technice klonowania znanej jeszcze w Starym Imperium. Bez dawcy genetycznego.
– Nie rozumiem...
– Już tłumaczę. – Naukowiec pokraśniał, najwidoczniej Matimus dotknął czułej struny. – Wie pan na pewno świetnie, że odtworzone jednostki re-żywe takie jak hodokonie, hodoświnie i tym podobne hodozwierzęta, nie opierają się na oryginalnym materiale genetycznym. W wielu przypadkach po Wojnie Maszynowej posiadaliśmy jedynie komputerowe zapisy genowe dawnych gatunków. W ten sposób tworzyliśmy wymarłe zwierzęta z symulacji, z wirtualnej spuścizny, co do której nie mieliśmy nawet pewności, czy była ona wiernym odtworzeniem rzeczywistych danych. Podobnie jest i w tym wypadku. Obecne tu koncentratory sieciowe są niczym innym jak ucieleśnioną symulacją genetyczną.
– Musieliście się jednak na czymś opierać...
– Niezupełnie. To, co pan widzi, to dzieło SI. Uśredniony i wyliczony statystycznie egzemplarz ludzkiego genotypu, powielony i wyhodowany w naszej placówce. Pod kątem prawnym można powiedzieć, że nie jest to nawet człowiek, a jego wirtualna wersja...
– Nie do końca wirtualna – stwierdził Matimus, dotykając jednego z ciał. Klony, jak zauważył, musiały mieć około dwunastu błękitnych lat: cała sala wypełniona