Czerwona kraina. Joe Abercrombie

Читать онлайн книгу.

Czerwona kraina - Joe Abercrombie


Скачать книгу
córeczki. Nowe sukienki i dobre jedzenie, dobre posagi i dobre życie. Lepsze niż piekło, którego on sam doświadczył...

      – Kapitanie Brachio! – Ryk Coski, donośny jak zawsze, wyrwał go z zamyślenia. – Jest sygnał!

      Brachio zatrzasnął medalion, otarł wilgotne oczy grzbietem zaciśniętej dłoni i wyprostował bandolier z nożami. Cosca wsunął but w strzemię, po czym podskoczył jeden, dwa, trzy razy, przytrzymując się pozłacanego łęku siodła. Zrównał się z nim wytrzeszczonymi oczami, po czym znieruchomiał.

      – Czy ktoś mógłby...?

      Sierżant Przyjazny wsunął dłoń pod tyłek generała i bez wysiłku podrzucił go na siodło. Stary przez chwilę starał się odzyskać oddech, po czym z trudem wyciągnął ostrze z pochwy i uniósł je wysoko nad głowę.

      – Dobądźcie mieczy! – Zawahał się. – Albo tańszej broni! Zróbmy... coś dobrego!

      Brachio wskazał grzbiet wzgórza i wrzasnął:

      – Jazda!

      Z donośnym okrzykiem pierwszy szereg jeźdźców popędził konie i pomknął przed siebie, wyrzucając w górę fontanny piachu i suchej trawy. Cosca, Lorsen, Brachio i pozostali, jak przystało na dowódców, pokłusowali w ślad za żołnierzami.

      – To wszystko?

      Brachio usłyszał zdziwiony szept Sworbrecka, gdy ich oczom ukazała się zapuszczona dolina z nierównymi poletkami oraz niewielka brudna osada. Może spodziewał się wysokiej na milę fortecy ze złotymi kopułami i adamantowymi murami. Może ją opisze, gdy będzie relacjonował tę scenę.

      – Wygląda...

      – Prawda? – odburknął Temple.

      Styryjczycy Brachia już chciwie galopowali przez pola w stronę miasta, a Kantyjczycy Jubaira wyroili się z drugiej strony na koniach, które wyglądały jak czarne kropki na tle piaskowej burzy.

      – Patrzcie, jak pędzą! – Cosca zdarł z głowy kapelusz i nim pomachał. – Dzielni chłopcy. Co za wigor i animusz! Jakże żałuję, że nie mogę razem z wami wziąć udziału w szarży!

      – Naprawdę? – Brachio przypomniał sobie, jak kiedyś prowadził szarżę; było to trudne, bolesne i niebezpieczne zadanie, całkowicie wyzute z wigoru i animuszu.

      Cosca przez chwilę się nad tym zastanawiał, po czym wcisnął kapelusz z powrotem na łysiejącą głowę i schował miecz do pochwy.

      – Nie. Nieszczególnie.

      Ruszyli dalej spacerowym tempem.

      * * *

      Jeśli nawet Uczciwość stawiła jakikolwiek opór, to kiedy dotarli do miasteczka, było już po wszystkim.

      Jakiś mężczyzna siedział w pyle obok drogi, przyciskając zakrwawione dłonie do twarzy. Mrugał, patrząc na przejeżdżającego Sworbrecka. Ktoś otworzył zagrodę dla owiec i niepotrzebnie zarżnął wszystkie zwierzęta. Pośród puchatych zwłok już uwijał się pies. Kantyjczyk i Styryjczyk zajadle kłócili się o rozrzuconą zawartość wozu, który leżał na boku. Obracające się koło skrzypiało. Dwaj inni Styryjczycy próbowali kopniakami wyważyć drzwi kuźni. Kolejny wspiął się na dach i uparcie kopał w nim toporem jak łopatą. Jubair siedział na swoim olbrzymim koniu na środku ulicy, wymachując ponadwymiarowym mieczem i wywrzaskując rozkazy oraz wznosząc niezrozumiałe okrzyki o woli Boga.

      Ołówek Sworbrecka zawisł nad stroną, opuszki palców skubały sznurek łączący kartki, ale biografowi nie przychodziło do głowy nic, co mógłby napisać. W końcu bezsensownie nabazgrał „Nie stwierdzono heroizmu”.

      – Co ci idioci robią? – mruknął Temple.

      Grupka Kantyjczyków przywiązała kilka mułów do jednej z rozpór porośniętej mchem miejskiej wieży strażniczej i teraz, chłoszcząc zwierzaki, którym piana wystąpiła na pyski, próbowali ją przewrócić.

      Sworbreck zauważył, że wielu mężczyznom sprawia radość niszczenie wszystkiego, co napotkają. Im większego wysiłku będzie wymagało naprawienie uszkodzonej rzeczy, tym większa satysfakcja. Jakby dla zilustrowania tej zasady, czterej ludzie Brachia przewrócili kogoś na ziemię i nieśpiesznie go bili, podczas gdy grubas w fartuchu bezskutecznie próbował ich uspokoić.

      Sworbreck rzadko bywał świadkiem przemocy, nawet najlżejszego rodzaju. Kiedyś dwaj jego znajomi pisarze pokłócili się o strukturę narracyjną, ale teraz trudno mu było traktować poważnie ich konflikt. Znalazłszy się w samym środku bitwy, Sworbreck jednocześnie czuł, że jest mu zimno i gorąco. Zarazem umierał ze strachu i był niezwykle podniecony. Odwracał wzrok, ale chciał zobaczyć więcej. W końcu, czy nie po to tutaj przybył? Żeby doświadczyć krwi, brudu i dzikości w najintensywniejszym wydaniu? Żeby poczuć woń wysychających flaków i usłyszeć jęki ofiar? Dzięki temu będzie mógł powiedzieć, że sam tego doświadczył, co doda jego dziełu autentyczności i mocy przekonywania. Dzięki czemu będzie mógł przesiadywać w eleganckich salonach Adui i opowiadać wzniosłym głosem o mrocznych prawdach wojennego rzemiosła. Może nie były to najszlachetniejsze z motywów, ale z pewnością nie najbardziej podłe. W końcu nie twierdził, że jest najlepszym człowiekiem w Kręgu Świata.

      Jedynie najlepszym pisarzem.

      Cosca zeskoczył z siodła, ze stęknięciem obracając stare biodra, po czym sztywnym krokiem podszedł do niedoszłego rozjemcy w fartuchu.

      – Dobry wieczór! Jestem Nicomo Cosca, generał Kompanii Łaskawej Dłoni. – Wskazał czterech Styryjczyków, którzy unosili łokcie i kije, nie przerywając bicia. – Widzę, że już pan spotkał kilku z moich dzielnych kompanów.

      – Nazywam się Clay – odrzekł grubas, a jego obwisły podbródek zadrżał ze strachu. – Jestem właścicielem tutejszego sklepu...

      – Sklepu? Doskonale! Możemy trochę poszperać?

      Ludzie Brachia już wynosili naręcze towarów pod czujnym okiem sierżanta Przyjaznego. Sierżant starał się ograniczyć do minimum kradzieże wewnątrz Kompanii, jednak kradzieże poza Kompanią najwyraźniej były zalecane. Sworbreck poruszył ołówkiem. Kolejna notatka o braku heroizmu wydawała się zbędna.

      – Weźcie, czego tylko potrzebujecie – rzekł Clay, pokazując dłonie ubrudzone mąką. – Nie ma potrzeby stosować przemocy. – Zapadła cisza, zakłócana tylko brzękiem szkła, trzaskiem drewna i jęczeniem człowieka na ziemi, którego od czasu do czasu kopano bez entuzjazmu. – Czy mogę spytać, co panowie tutaj robią?

      Lorsen wystąpił do przodu.

      – Przyjechaliśmy wykorzenić nielojalność, paniczu Clay. Stłumić bunt.

      – Pan należy... do Inkwizycji?

      Lorsen nie odpowiedział, ale jego milczenie było niezwykle wymowne.

      Clay przełknął ślinę.

      – Zapewniam, że tutaj nie ma żadnego buntu.

      Sworbreck wyczuł fałsz w jego głosie. Coś więcej niż zrozumiałą nerwowość.

      – Nie interesuje nas polityka...

      – Naprawdę? – Zawód Lorsena najwyraźniej także wymagał wyczulenia na oszustwo. – Podwiń rękawy!

      – Co takiego? – Kupiec spróbował się uśmiechnąć, mając nadzieję, że rozładuje napięcie delikatnymi ruchami mięsistych dłoni, ale Lorsen nie miał zamiaru dać się uspokoić. Wykonał zdecydowany ruch palcem, przyzywając dwóch Praktyków: krzepkich mężczyzn, zamaskowanych i zakapturzonych.

      – Rozbierzcie go.

      Clay usiłował się wykręcić.

      – Zaczekajcie...


Скачать книгу