Gniew Tiamat. James S.a. Corey

Читать онлайн книгу.

Gniew Tiamat - James S.a. Corey


Скачать книгу
ścianach, jak korytarz na zewnątrz. Oddział stał w luźnym dwuszeregu naprzeciw przemawiającej do nich Bobbie. Kiwnęła głową wchodzącemu Aleksowi, ale nie przerwała przemowy.

      – Pamiętajcie o jednym – mówiła. – Układ Sol jest najniebezpieczniejszym obszarem ze wszystkich, w jakich dotąd działaliśmy. Poziom zagrożenia dla naszego stylu działań bojowych ustępuje tylko Lakonii. Prawie każda skała lub kawał lodu większy od transportowca ma na sobie jakąś stację, teleskop albo stanowisko radarowe. Tutaj oczy są wszędzie.

      Przez grupę przeszedł pomruk, choć Aleks nie wiedział, czy oznaczał niezadowolenie, czy zgodę.

      – Na dodatek – mówiła dalej Bobbie – flota Koalicji Ziemsko-Marsjańskiej jest pod pełną kontrolą Lakonii, co oznacza, że w niczym nie pomoże nam tutaj stosunkowo nieduża liczba okrętów lakońskich, co jak dotąd było decydującym czynnikiem umożliwiającym nam działanie. Co gorsza, Lakończycy zostawili na orbicie Ziemi swój pancernik Serce nawałnicy. Został tam głównie w charakterze groźby, do zapewnienia posłuszeństwa planet wewnętrznych, ale jeśli nas wykryje, będzie bolało. Burza nie zdoła przetrwać starcia z pancernikiem klasy Magnetar. Kropka.

      – Jakieś wieści na temat celu? – zapytała Jillian Houston, córka gubernatora Freehold, Payne’a Houstona, która jako jedna z pierwszych dołączyła na ochotnika do oddziału Bobbie.

      Była wysoka i koścista, z bardzo jasnymi blond włosami, ze strukturą kostną i mięśniami urodzonej Ziemianki oraz wieczną zmarszczką niezadowolenia między oczami. Z czasem stała się nieoficjalną zastępczynią Bobbie, co martwiło Aleksa. Jillian była wredna jak wąż. Kiedy powiedział to Bobbie, odpowiedziała „Dopilnuję po prostu, żeby nigdy nie zabrakło jej myszy”. Wciąż nie do końca wiedział, co to miało znaczyć.

      – Nie. Dzieciaki na górze rozgrywają to, trzymając karty bardzo blisko piersi – odparła Bobbie. – Zaczynam mieć wrażenie, że dowiemy się dopiero w trakcie akcji.

      – Doskonale – rzuciła Jillian.

      – Burza jest gotowa do akcji i za trzydzieści godzin polecimy na Wahadle w stronę Słońca – powiedziała Bobbie. – Korzystajcie z czasu w Alei ojcostwa, ale dopilnujcie, żebyście przytomni trafili na statek za dwadzieścia cztery godziny od teraz, albo odkryjecie, jak przyjemnie chodzi się z moim butem w tyłku.

      To wywołało falę życzliwego śmiechu zebranych.

      – Rozejść się.

      Po kilku chaotycznych chwilach w pomieszczeniu zostali tylko Bobbie, Jillian i Aleks. Bobbie wciąż miała na sobie niewyróżniający się kombinezon pokładowy, w którym spotkała się z Naomi, ale Jillian ubrała się w czarny kombinezon wybrany przez oddział uderzeniowy Bobbie na ich nieoficjalny mundur. W kaburze przy biodrze miała też duży pistolet. Aleks nigdy nie widział jej bez broni. Dla obywateli Freehold noszenie broni było jak noszenie spodni.

      – Nie podoba mi się, że Saba tak bardzo niczego nam nie mówi – odezwała się Jillian. – Mam wrażenie, że po prostu improwizuje.

      – Może być mnóstwo uzasadnionych powodów, dla których szczegóły misji wciąż nie zostały ustalone – odpowiedziała Bobbie łagodnym, lecz stanowczym głosem. Przebijało z niego: „rozumiem twój niepokój, ale i tak wykonuj polecenia”.

      – To musi być Kalisto – kontynuowała Jillian, jakby nie usłyszała ostrzeżenia w głosie Bobbie. – To jedyne, co ma jakąkolwiek wartość i znajduje się dość daleko od tego pancernika, żeby stanowić realny cel.

      Bobbie zrobiła pół kroku w jej stronę i wyprostowała się, podkreślając różnicę wzrostu obu kobiet. Jillian umilkła, ale wcale nie ustąpiła. Nie dość, że wredna jak wąż, to jeszcze ma wielkie, stalowe jaja, pomyślał Aleks.

      – Tego rodzaju spekulacje do niczego nie prowadzą. I szczerze mówiąc, są niebezpieczne – powiedziała Bobbie. – Zatrzymaj je dla siebie. Idź wypij drinka albo pięć, wdaj się w jakąś bójkę w barze, jeśli musisz, ale oczyść się z tego i wróć jutro na Burzę. Wtedy będziemy wiedzieć więcej. Możesz odejść.

      Do Jillian chyba wreszcie dotarło. Posłała Bobbie na wpół ironiczny salut i wymaszerowała z sali.

      Aleks otworzył usta, a Bobbie wycelowała w niego palcem.

      – Żadnego pieprzonego słowa.

      – Tak jest – odparł. – Dzień na stacji i nic do zrobienia. Szkoda, że Naomi nie mogła jeszcze zostać, moglibyśmy zrobić coś więcej niż tylko zjeść razem kiepskie kibble.

      – Ona też ma swoje zadanie – odpowiedziała Bobbie. Zacisnęła wargi w wąską kreskę.

      – No dobra – stwierdził Aleks. – To powiesz mi, co między wami zaszło, czy będę musiał cię pobić, żeby to z ciebie wyciągnąć?

      Złapana znienacka Bobbie parsknęła śmiechem, dokładnie tak, jak się spodziewał. To było tak, jakby chihuahua groziła gorylowi, a Aleks wyszczerzył się przy tym, potwierdzając, że to żart.

      Bobbie westchnęła.

      – Ona wciąż uważa, że powinniśmy wynegocjować się z tej sytuacji. Nie zgadzamy się w tej sprawie. Czas płynie, stanowiska się nie zmieniają.

      – Dużo straciła – skomentował Aleks. – Boi się stracić całą resztę.

      Bobbie chwyciła ramię Aleksa i ścisnęła je przyjacielsko.

      – Cały czas próbuję jej to uświadomić, przyjacielu. W walce takiej jak ta, jeśli nie jesteś gotów stracić wszystkiego w imię zwycięstwa, stracisz wszystko, przegrywając.

      Rozdział czwarty

      Teresa

      – Nie wiemy, jak sami siebie nazywali – powiedział pułkownik Ilich, leżąc na plecach w trawie, z rękami podłożonymi pod głowę. – Właściwie to nawet nie wiemy, czy w ogóle jakoś się nazywali. Mogli wcale nie używać języka.

      Teresa znała pułkownika Ilicha całe swoje życie. Był elementem świata, jak gwiazdy czy woda. Stanowił spokojną, pełną namysłu obecność w życiu pełnym po brzegi spokojnych, przemyślanych ludzi. Wyróżniał się tym, że całkowicie skupiał się na niej. I w ogóle się jej nie bał.

      Poruszył się, przeciągnął.

      – Niektórzy nazywają ich „protomolekułą”, choć tak naprawdę było to tylko stworzone przez nich narzędzie. To tak, jakby nazywać ludzi „obcęgami”. „Inżynierowie protomolekuły” to bliższa nazwa, ale trochę mało wygodna. „Pierwotny organizm”, „społeczeństwo obcych” albo „architekci” – wszystko to w zasadzie z grubsza oznacza to samo.

      – Jak pan ich nazywa? – zapytała Teresa.

      Zaśmiał się.

      – Mówię na nich „Rzymianie”. Wielkie imperium, którego wzlot i upadek nastąpił w antyku i które zostawiło po sobie drogi.

      To była ciekawa myśl. Teresa analizowała ją przez kilka chwil, jakby próbowała jej posmakować. Analogia spodobała się jej nie dlatego, że była szczególnie dokładna, ale tylko dlatego, że niosła dobre skojarzenia. To właśnie czyniło analogie przydatnymi. Jej umysł na kilka oddechów podążył w głąb tej króliczej nory, oglądając jej zawartość, ciekawe elementy, i uznając, że będzie musiała zapytać Timothy’ego o opinię. Zawsze miał do powiedzenia coś, co ją zaskakiwało. To dlatego go lubiła. Nie bał się jej ani trochę bardziej niż pułkownik Ilich, choć szacunek Ilicha miał posmak szacunku dla jej ojca, przez co był… niezupełnie mniejszy. Po prostu inny. Timothy szanował tylko ją.

      Poczuła, że cisza przeciąga się zbyt długo. Ilich będzie oczekiwał, że coś powie, a Timothy nie


Скачать книгу