Kajtuś Czarodziej. Janusz Korczak

Читать онлайн книгу.

Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak


Скачать книгу
Cisza, tylko – bzzz – brzęczenie.

      Potem pan wyleciał i trzasnął drzwiami.

      Śmiech. Tupanie. Biją z uciechy w pulpity.

      Kajtuś wyłazi spod ławki, a muchy partiami wylatują przez okno.

      – Co to za wrzaski?

      Zaraz kierownik – i śledztwo.

      – Nie my. Pan widział: przez okno wpadły.

      – Może nowy rój zakładają?

      – Przecież muchy nie pszczoły.

      – Myślałem, że szarańcza.

      – Może zwariowały?

      Pani była w klasie do końca godziny. Potem poszli do domu; bo była narada.

      Zamknęli szkołę na dwa dni i urządzili sprzątanie. Chcieli nawet ściany malować.

      Na bramie wisiała kartka:

      „Z powodu remontu – zajęć nie będzie do czwartku”.

      Rozdział piąty

      Czary Kajtusia w domu i na ulicy – Sonolo, kasolo, symbolo – Pierwszy czar stały – Niebezpieczeństwo

      Mówią, że pieniądze nie dają szczęścia.

      – Zdrowie ważniejsze – mówi mama. – Co z tego, że ktoś bogaty, jeżeli choruje?

      Pewnie mama tak myśli, bo robili jej operację. Dwa razy w szpitalu leżała, raz nawet długo.

      – Nauka jest ważniejsza – mówi ojciec. – Pieniądze można stracić, a wiedza na zawsze zostanie. Uczony da sobie radę w życiu.

      I prosi ojciec, żeby się Kajtuś przykładał do książki, żeby był pilny i posłuszny w szkole.

      – Największy skarb człowieka to dobre serce i czyste sumienie – mówi babcia. – Dobry nie martwi się. I zgodny z ludźmi, nie obrazi nikogo, i przebaczy, i zawsze znajdzie życzliwych, co w potrzebie pomogą. I życie spokojnie mu płynie bez krzywdy ludzkiej.

      Ale Kajtusiowi się zdaje, że i bogactwo ważne.

      Gdyby miał ojciec pieniądze, mama mogłaby na wieś pojechać i pewnie byłaby zdrowa.

      Gdyby ojciec miał pieniądze, założyłby własny warsztat, nie potrzebowałby znosić kaprysów i cudzych kątów wycierać…

      I dobry człowiek, jeżeli ma majątek, może się z biednym podzielić.

      Więc Kajtuś chce być bogaty.

      Chce mieć kurę, która znosi złote jaja.

      Poszedł wieczorem na strych i próbuje czarować.

      – Proszę, żądam, chcę mieć kurę, co znosi złote jaja.

      – Sonolo – kasolo – symbolo…

      – Pramara – rumkara. – Chcę, rozkazuję.

      – Mutus, nomen, dedit…

      – Tygrys, sezam, karakorum. Niech mam taką kurę!

      Ani wie, po jakiemu mówi zaklęcia, ani co znaczą. Wyrazy, których nigdy nie słyszał, albo przekręcił – i znane…

      Patrzy przez okienko na gwiazdy, patrzy ostro na czapkę, gdzie kura się ma ukazać, to znów oczy przymyka.

      Oddech zatrzyma, to powoli i głęboko, to znów prędko oddycha.

      Ręce ma splecione, palce rozstawił szeroko, albo w pięść ścisnął.

      Głowę podnosi, pochyla.

      Mówi głośno, próbuje szeptem.

      Nic i nic.

      Ani kury, ani jednego, choćby maleńkiego jajeczka. Jak na złość.

      Złote mu się nie udały, próbuje srebrne. Też nie.

      „Może lepiej się stało?” – chce się pocieszyć. Bo gdzie kurę schowa, jak jajko sprzeda?

      Co powie, gdy się zapytają, skąd wziął?

      Trzy razy był na strychu.

      Zmęczony bardzo wracał.

      Nie. Lepiej nauczyć się – zwyczajnie znajdować pieniądze na ulicy.

      Zacznie od małego, tak będzie łatwiej. Na początek złotówkę. Byle się nauczyć, byle wreszcie wiedzieć.

      Bo przykro.

      Bo jest czarodziejem, a nie wie. Ani zaklęć żadnych nie posiada – ani co, ani jak, ani kiedy. Jakby nie on, a ktoś inny za niego.

      Dlaczego w szkole czary się udają, a na ulicy nie?

      Zacznie od małego: „Chcę znaleźć złotówkę!”.

      Wraca ze szkoły i szuka.

      Nie szuka, tylko się rozgląda. Bo kto ma siłę magiczną, ten bez szukania znajdzie.

      Idzie zwyczajnym krokiem, ani prędko, ani powoli. Idzie prosto, a potem już zygzakiem. Z początku spokojnie, ale potem już wątpić zaczyna.

      Nie udało się.

      Może wieczorem?

      Są czary, które się udają tylko o północy. Zanim kur trzykroć zapieje.

      Lekcje odrobił. Bierze za czapkę.

      – Antoś, ty dokąd? Późno. Ojciec wróci z roboty.

      – Przyjdę zaraz. Za chwilkę…

      Na ulicy latarnie się już palą.

      Błoto.

      Tramwaj się przesunie. Samochód zaświeci – przeleci.

      – Chcę znaleźć.

      – Niech znajdę.

      – Żądam. Rozkazuję.

      – Złotówko, znajdź się.

      Znalazł. Tak dziwnie.

      Już wracał, żeby się w domu bardzo nie gniewali.

      Tak dziwnie, kiedy zupełnie stracił już nadzieję.

      Już wracał.

      Trudno. Nie dziś, to jutro, nie jutro, to za tydzień.

      Nagle samochód jedzie. W błocie coś błysnęło. Nachyla się: moneta. Obok latarni, na samym brzeżuszku chodnika. Wisi prawie.

      Pięćdziesiąt groszy.

      – Dobra nasza!

      Chuchnął na szczęście.

      – Dosyć.

      I pędem, co tchu – do domu.

      Drugi raz.

      Chciał znaleźć na ulicy, a znalazł na schodach, ale tylko pięć groszy.

      Tylko piątka; ale nowa, z blaskiem, jak złoto.

      I dawniej zdarzało się, że Kajtuś znajdzie to i owo. Zgubił gumkę, znalazł ołówek, zgubił pióro, znalazł temperówkę.

      I Kajtuś gubi, i inni. Bo wypadnie coś w biegu z kieszeni albo wyśliźnie się z teczki.

      Albo dorosły rzuci; bo wyrzucają takie rzeczy, które mogą się przydać: jakiś sznurek, pudełko, buteleczkę, program do kina.

      Ale to zupełnie co innego.

      Trzeci raz było inaczej.

      Już zniechęcony, wcale nie szukał. Spieszy się do szkoły.

      Nie to nie.

      Gdy nagle.

      – Chcę znaleźć sto złotych!

      Bo co ryzykuje?

      I zaraz koło narożnego sklepu przy samym schodku


Скачать книгу