Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Читать онлайн книгу.

Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński


Скачать книгу
odpowiedzieli, ale odczuła ich narastającą nienawiść. Dobrze, że wzięła potrójną dawkę antydepresantów, bo w jej zaćmionym umyśle było teraz więcej odwagi niż rozsądku.

      – Jak nie Klaudia, to kogo mamy jeszcze w sieci? Kogo wybierzecie? Izę? Karola?

      Poczuła ich wygłodniałe spojrzenia.

      – Mnie? – uśmiechnęła się. – Zapomnijcie – wstała. Spoglądała przez chwilę w kierunku świateł miasta. Odwróciła się w stronę żyjącej ciemności za sobą. – Wiecie co? Przed nami jeszcze rok znajomości, a ja już zaczynam za wami tęsknić…

      Dwa: MEMORIA

      Listopad 2005

      I

      Skrzyżowanie Wolskiej z Okopową na warszawskiej Woli w rannych godzinach szczytu pełne było, jak zwykle o tej porze, ludzi śpieszących w różnych kierunkach. Listopadowa wilgoć wdzierała się w każdą szczelinę, drobny deszczyk siekł twarze pod każdym możliwym kątem, niezależnie od podmuchów porywistego, zimnego wiatru. Przechodzący przez ulice piesi nie rozglądali się, wtulali głowy w ramiona i tylko w momencie zejścia na jezdnię upewniali się szybko, czy na pewno mają zielone światło. Śmietniki były pełne połamanych parasoli.

      Kamilowi deszcz zalewał okulary, więc znajdował się w jeszcze gorszej sytuacji niż większość osób wokoło. Okazało się, że troczki w kurtce już nie ściągają tak jak powinny, więc musiał trzymać kaptur ręką, aby nie spadał pod naporem wiatru. Dłoń bardzo szybko zesztywniała, a szczególnie silny podmuch i tak poradził sobie z kapturem. Nagle lunął deszcz, zalewając mu głowę i kark lodowatą wodą. Zaklął.

      Był zmęczony. Całą noc przesiedział u profesora Hodolewskiego, omawiając po raz kolejny szczegóły wystawy. Z niechęcią myślał o tym, skądinąd zacnym uczonym, ponuro przywołał obraz swojej narzeczonej Karoliny, wpatrzonej w profesora jak w obrazek. Nawet obecni studenci czwartego i piątego roku wciągnięci do projektu wykazywali więcej entuzjazmu niż on. Cóż, studenci mogli sobie odespać nieprzespaną noc, choćby na sali wykładowej, a Hodolewski i Karolina nie potrzebowali ani spać, ani jeść, bo to wszystko zastępowała im wystawa. A jemu zostało czterdzieści pięć minut do następnego wywiadu.

      Wsiadł do tramwaju skręcającego w Młynarską i po kolejnych pięciu minutach już wchodził do swojego mieszkania mieszczącego się w typowej dla warszawskiej Woli kamienicy z lat pięćdziesiątych, gdzie zawsze śmierdziało szczurem i panowało dziwne połączenie duchoty z wilgocią. Nastawił wodę na kawę, żeby się obudzić.

      W mieszkaniu dawno nikt nie sprzątał. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia, przedwczorajsze nierozwieszone pranie leżało dalej w misce pod pralką; musiał uprasować koszulę, biorąc ją ze stosu zmiętych, choć czystych ubrań.

      W pośpiechu Kamil nie zwrócił uwagi na wydrukowany już stenogram z rozmowy, którą przeprowadził z dowódcą plutonu w Zgrupowaniu Armii Krajowej „Radosław”. Gdyby przeczytał notatkę ponownie, zauważyłby, że jakaś ręka poprawiła w tekście daty i liczby. Nie tak je zapamiętał.

* * *

      Zadzwonił szkolny dzwonek i po kilku minutach uliczka wypełniła się licealistami rozchodzącymi się do domów. Większość z nich dojeżdżała do szkoły, więc po lekcjach śpieszyła do tramwajów i autobusów, a kilkoro z nich pędziło do pociągu, który jeździł trasą obwodową. Mikołaj i Sylwia mieszkali blisko szkoły, więc nie włączali się do tego nerwowego marszu, tak charakterystycznego dla warszawiaków w każdym wieku. Byli zresztą na tym etapie związku, że poza kolejnym spotkaniem z ukochaną osobą, nie widzieli innego powodu, aby się jakoś specjalnie śpieszyć. Ich koledzy i koleżanki przyjmowali to tak, jak inni ludzie w ich wieku, w zależności od poziomu dojrzałości – począwszy od głupich komentarzy, przez trochę komiczną, poważną wyrozumiałość, po lekkie zniecierpliwienie, bo jeśli gdzieś się razem pojawiali, nie można się było z nimi porozumieć. Dlatego i tym razem zostali szybko wyprzedzeni i pożegnani przez znajomych, co im, bynajmniej, nie przeszkadzało.

      – Muszę jeszcze do dziadków skoczyć – mruknął Mikołaj, kiedy już ustalili plany na wieczór. Odprowadził najpierw Sylwię do domu, długo się z nią żegnał, po czym na spokojnie ruszył w swoją stronę. Nawet ta parszywa pogoda nie mogła zepsuć mu humoru.

      Dziadek i babcia Mikołaja mieszkali niedaleko, w kamienicy będącej ostańcem przedwojennej Warszawy. Oznaczało to, że nie zainstalowano tam windy, przeciwko ociepleniu budynku zaprotestował stołeczny konserwator zabytków i wszystko się na wyścigi psuło. Tym razem padło na domofon. Mikołaj nie mógł więc ostrzec przed swoim przybyciem i chwilę trwało, zanim jego dziadek doczłapał do drzwi, aby mu otworzyć.

      – Mamy gości – oznajmił konspiracyjnym szeptem, zupełnie niepotrzebnie, bo akurat rozległ się tubalny śmiech profesora Hodolewskiego, rozmawiającego z babcią Marianną. Starszy uczony prawdziwie się z nią zaprzyjaźnił, chociaż wywiady przeprowadzał bardzo dawno, na początku zbierania materiałów do wystawy. Profesor powtarzał często, że Marianna ma prawdziwie złotą głowę, a jej wskazówki niejednokrotnie wyprowadzały go z martwego punktu w jego badaniach.

      Szczerze mówiąc, Mikołaj nie potrafił sobie wyobrazić swojej babci choćby w roli pomocnicy badacza. Marianna wchodziła dokładnie we wszystkie stereotypy, od moherowego beretu, przez brązowy sweterek, długą spódnicę w kratę, pończochy, po buty na płaskim obcasie. Wydawało się, że jej zmartwienia dotyczą przede wszystkim tego, czy jej wnuk założył czapkę albo czy dał radę wcisnąć w siebie czwartą dokładkę szarlotki. Byle co powodowało, że wyciągała banknot z portmonetki i podawała mu go niby to w wielkiej tajemnicy, jakby rodzice czy dziadek mieli mu te pieniądze zabrać. O jej powstańczej przeszłości nie wiedział nic, nigdy mu o tym nie opowiadała, nawet kiedy jako mały chłopak chłonął wszystkie historie związane z wojną. Jej zdjęcie z młodości, właśnie z powstania, w którym brała udział jako sanitariuszka, zobaczył dopiero wtedy, gdy wydrukowano je na jednej z wystawowych plansz. Zaskoczony tą nieznajomością rodzinnej historii, przy nadarzającej się okazji poprosił profesora Hodolewskiego, aby mógł dołączyć do wolontariuszy pracujących przy wystawie. Przy okazji dowiedział się kilku rzeczy nie tylko o babci, ale też o wielu starszych sąsiadach.

      – Co ci się stało w rękę? – Mikołaj zobaczył, że dziadek jakoś dziwnie przykurczał prawą dłoń. Chyba miał też spuchnięty nadgarstek.

      – A, babcia mi poleciała – odpowiedział dziadek, machając lekceważąco zdrową dłonią, dalej tym konspiracyjnym szeptem. – Złapałem babcię i jakoś łapę nadwyrężyłem, no.

      – Jak to poleciała? – Czasami język używany przez dziadka był dla chłopaka zupełnie niezrozumiały.

      – No wiesz, straciła równowagę i poleciała – wyjaśnił starszy pan. – Co u Sylwii? – Oczywiście, jak zawsze, dziadek głównie interesował się każdą kolejną miłością Mikołaja.

      Zbywając go kilkoma banałami, chłopak zdjął kurtkę i poszedł do pokoju, aby przywitać się z babcią i z profesorem Hodolewskim. Podobnie jak Marianna mogła wejść w stereotyp moherowej babuleńki, tak Hodolewski, ze swoją patriarchalną białą brodą, okularami i nieco rozbieganym spojrzeniem, wydawał się być żywcem wyrwany z jakiejś opowieści o lekko zwariowanym naukowcu.

      – Mikołaju, koniecznie musisz być jutro z chłopakami, pomóc! Tyle rzeczy jeszcze do zrobienia! – zawołał tubalnie profesor.

      – Tak, panie profesorze – odpowiedział potulnie chłopak. – Będziemy. I chłopaki, i dziewczyny… Wszystko już ustalone. Od szóstej rano.

      – Od


Скачать книгу