Szaniec. Agnieszka Jeż

Читать онлайн книгу.

Szaniec - Agnieszka Jeż


Скачать книгу
stoliku nocnym, obok tej kartki, leżał pojemnik z lekami – ciągnął Kosoń.

      Rozległ się dzwonek telefonu. Komisarz odebrał.

      – Gdzie to, kurwa, ma być? – W głośnikach rozbrzmiał głos poirytowanego Marka Jóźwika, lekarza. – Tu jest tylko jakiś instytut ziemniaka czy coś, żadnego hotelu ani drogowskazu do niego nie widać. Jeździmy z Mariuszem jak głupi.

      – Nie wiem, my dopiero dojeżdżamy. Poczekaj, zaraz się zorientuję i dam ci znać. Zadzwoń do dyżurnego i dowiedz się, co i jak. – Kosoń spojrzał na Wierę.

      Wybrała numer na komendę, zapisała telefon do Kowala i zadzwoniła.

      – Dzień dobry, Wiera Jezierska, komenda powiatowa policji z Giżycka. Dojeżdżamy do Karolewa, lekarz jest już gdzieś w okolicy, ale nie może znaleźć hotelu. Może pan podać dokładny namiar? – Przez chwilę słuchała wyjaśnień, potem podziękowała i się rozłączyła.

      Kosoń wybrał numer.

      – No i gdzie to? – Znowu usłyszeli głos Jóźwika.

      – Mamy podjechać pod główny budynek Zespołu Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego. Tam będzie na nas czekał facet z tego hotelu, pojedziemy za nim.

      – Dobra, czekamy.

      ***

      Pięć minut później dojechali pod okazały budynek z czerwonej cegły. Solidna niemiecka robota. Zobaczyli, że Marek Jóźwik i Mariusz Motyka stoją przy schodach i palą. Kosoń zaparkował obok nich, tuż pod znakiem zakazu zatrzymywania się. Wysiedli.

      – Cześć! – przywitał ich lekarz. Marek Jóźwik był lekko otyłym pięćdziesięciolatkiem z dużą przerwą między górnymi jedynkami. Miły, choć trochę na bakier z kulturą. Kiedyś Wierze wydawało się, że wszyscy ludzie z wyższym wykształceniem, zwłaszcza trudnym do zdobycia, jak lekarz na przykład, dysponują bogatym pakietem kulturalnym i robią z niego codzienny użytek. Jóźwik był jednym z takich, co nie potwierdzali tej reguły. – Co za upał. – Otarł ręką pot z czoła.

      – Suszy cię? – zapytał Kosoń. Niby lekko, a jednak czujnie.

      – Daj spokój, Janusz – skrzywił się Jóźwik. – Od dwóch lat nic, ani kropli. Wciąż to powtarzam, a ludzie nie wierzą. Można się wkurwić i znowu zacząć pić. Pogoda nam dowala, nic dziwnego, że staruszkom siadają pikawy. Mnie też jest duszno.

      – Bo nigdy nie przeszedłeś od etapu masy do etapu rzeźby – odpowiedział Kosoń, który był szczupły, a może nawet lekko żylasty.

      – Odpuściłem, kiedy wynaleźli statyny. A teraz się okazuje, że to wcale nie taki cudowny lek, bo jedno leczy, inne rozwala. Gdzie się człowiek nie obróci, to go robią w chuja. Przepraszam panią sierżant. – Spojrzał na Wierę.

      – Chyba jest. – Wiera patrzyła w kierunku wylotu uliczki, w którą właśnie skręciło jakieś auto. Puściła mimo uszu i przekleństwo, i przeprosiny. Nie miała problemu z przeklinaniem, uważała, że to zawór bezpieczeństwa, żeby nie wybuchnąć. Na komendzie trochę się pilnowała, bo mimo pracy nad sobą wciąż nie potrafiła porzucić przekonań, że kobietom wolno mniej niż facetom. Nie rzucała kurwami także przy swojej siostrze, która wybrała całkiem odmienną ścieżkę zawodową. No i przy matce. Ale matka to już zupełnie inna historia.

      Terenówka zaparkowała tuż przy nich. Wysiadł z niej młody, może trzydziestoletni facet, wyraźnie spłoszony. Cały był jakby sprany – od cery począwszy, przez włosy i oczy, na ubraniu skończywszy. Wyglądał jak przesuszone pole po zżęciu zboża.

      – Dzień dobry – powiedział niepewnie. – Maciej Kowal.

      – Janusz Kosoń, Wiera Jezierska – komenda powiatowa, Marek Jóźwik, patolog, i Mariusz Motyka, technik – przedstawił ich Kosoń. – Jedziemy?

      Kowal kiwnął głową.

      Był lekko zdenerwowany, ale kto by nie był, gdyby znalazł trupa?

      ***

      Wsiedli i ruszyli. Wyjechali spod głównego gmachu, minęli budynek Mazur i Wrzos, w podobnym stylu, choć mniej okazałe, paskudną salę gimnastyczną, zapewne z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, i zjechali z asfaltu w wąską leśną drogę, na której nie minęłyby się dwa auta. Wciąż nie było żadnego drogowskazu, śladu informacji, że wśród drzew czeka na gości jakiś hotel. Po kilku minutach Wiera zobaczyła wysoki mur z czerwonej cegły. Więcej niż wysoki – miał pewnie ze trzy metry. Droga skręcała teraz w prawo i wiodła wzdłuż tego muru. Przejechali kilkaset metrów i dojechali do stylizowanej na zamkowe wrota bramy. Mur ciągnął się dalej w las. „Co to ma być?”, pomyślała Wiera.

      – Jeszcze tylko mostu zwodzonego brakuje. – Kosoń myślał podobnie. – O co tu chodzi?

      Brama się otworzyła i terenówka Kowala zniknęła między wysokimi skrzydłami. Wjechali za nią.

      W środku było nie mniej dziwnie. Stary budynek, w stylu tych szkolnych, które mijali, ale zdecydowanie ładniej odnowiony. Centralnie umieszczone wejście; do wysokich dębowych drzwi wchodziło się po betonowych schodach w kształcie półkola. Do jednego ze skrzydeł dobudowano nowoczesny kawałek – betonowy długi klocek dostawiony pod kątem prostym. Dwa nowe budynki, też bardzo proste, jak kostki z czerwonej cegły, były oddalone o jakieś sto metrów. Przy nich znajdował się zadaszony parking, gdzie pod przezroczystym dachem stało kilka dobrych aut. Końca ogrodzenia nie było widać.

      – To zapraszam. – Kowal chyba nie bardzo wiedział, jak się ma zachować – czy jak gospodarz, czy jak świadek. Widać było, że czuje się niekomfortowo.

      Weszli. W środku nie było nic z zewnętrznego przedwojennego klimatu – prosto, ascetycznie, nowocześnie. Wierę to zaskoczyło – od strony podwórka dziewiętnasty wiek, tu – dwudziesty pierwszy, i to druga dekada. Podłogi były dziwaczne – coś między błyszczącym betonem a jakąś żywicą. Drzwi do pokoi zrobiono z matowego metalu. Oświetlenie – małe halogeny, które włączały się automatycznie – zamocowano na stalowych linach. Na ścianach wisiały jakieś czarno-białe stare mapy oprawione w przeszklone ramy.

      – Wygląda jak eleganckie więzienie – powiedział Jóźwik. – Kto normalny chciałby tu wypoczywać?

      – Pusto. – Pokiwał głową Kosoń.

      – Życiem nie tętni. – Jóźwik ucieszył się ze swojego kawału.

      – Gdzie są inni goście? – zapytał głośniej Kosoń, patrząc na Kowala.

      – Wszyscy są w sali restauracyjnej. Cała siódemka.

      – Siódemka? – mruknął Jóźwik. – To u nas na internie więcej do jednej sali się wepchnie, niż w tym wielkim bunkrze przebywa.

      – Dobra, to idziemy do naszego zmarłego. – Kosoń gestem ręki zachęcił Kowala, żeby ich zaprowadził.

      Stanęli przed drzwiami z numerem siedem. Kowal wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną i przyłożył ją do zamka. Piknęło, nacisnął klamkę i bezgłośnie otworzył solidne drzwi.

      – Wchodzimy, a pan niech poczeka na korytarzu – zwrócił się do niego Kosoń.

      Daniel Hryciuk leżał na wznak. Około siedemdziesięcioletni, ciemniejszej karnacji, o brązowych oczach, które teraz wpatrywały się nieruchomo w punkt na styku ściany i sufitu. Ubrany w błękitną piżamę, zapinaną na guziki i z kołnierzykiem, leżał w białej pościeli.

      „Jak przyszykowany do wystawienia”, pomyślała Wiera, która naoglądała się umarłych sąsiadów w ich domach. „Tylko ręce złożyć i gromnicę wetknąć”.

      Pokój był nieduży i elegancko schludny, w kształcie prostokąta, na końcu którego


Скачать книгу